Choć w tym tygodniu zyskała w sondażach partia opozycyjna, lepiej zająć się tym co realne i tym, kto stracił – czyli konfliktem na granicy syryjsko-tureckiej. Nie będę prześcigał się z ekspertami od stosunków międzynarodowych, którzy analizują te napięcia, ani też z tymi, którzy wróżą, czy z tego będzie wojna czy też nie. Skupiłbym się na czymś innym – nad tym, co z tego wszystkiego wynika dla Polski.
Moim zdaniem to kolejny incydent, który każe nam się zastanowić, czy nasze położenie jest rzeczywiście tak bezpieczne jak nam się wydawało. Choć na początku trzeba zastrzec, że armia turecka jest gigantyczna, absolutnie nieporównywalna z polską i jej zdolności do obrony własnego terytorium są prawdziwe, warto tę sytuację odnieść do nas. Wyobraźmy sobie, że w efekcie wyborów na Białorusi dochodzi do rewolucji i wojny domowej – szczerze mówiąc łatwiej mi sobie to wyobrazić niż np. szybkie wyjście strefy euro z kryzysu. W trakcie zamieszek ostrzelane zostają polskie wsie przy granicy białoruskiej. Przy granicy białoruskiej w województwie podlaskim nie ma prawie żadnej bazy wojskowej, ani wojsk lotniczych, ani pancernych. Wciąż większość polskiego wojska, jak w czasach zimnej wojny, umiejscowiona jest w Polsce północno-zachodniej, ze szczególnym uwzględnieniem granicy niemieckiej. Ale przecież nie musimy mieć od strony wschodu żadnego wojska, wszak mamy sojusze, mamy NATO.
W USA akurat dobiega końca kampania wyborcza, urzędujący prezydent nie chce się pakować w nowy konflikt, tym bardziej, że groziłoby to zaostrzeniem stosunków z Rosją. Dlatego NATO – tak samo jak w przypadku incydentów syryjsko-tureckich – ogranicza się do żądania natychmiastowego zaprzestania ostrzału przez Białoruś. Szef komisji europejskiej Jose Barroso potępia przemoc, podobnie jak baronessa Ashton.
Jednak pociski lądują na naszym terytorium, giną ludzie, my zaś nie bardzo wiemy, jak się bronić.
Tak, wiem, to całkowite political fiction, nikt nie może sobie wyobrazić konfliktu zbrojnego w Europie. Oczywiście przed 2008 rokiem nikt też nie mógł wyobrazić sobie, że rosyjskie czołgi wjadą dziesiątki kilometrów w głąb Gruzji. A jednak, jak się wówczas okazało, wojna w Europie była możliwa. Reakcja tzw. „świata” była za to możliwa do przewidzenia. Misja prezydenta Sarkozy’ego de facto pomogła Rosji usankcjonować rozbiór terytorium państwa gruzińskiego. Nie mam najmniejszych złudzeń, że teraz byłoby inaczej.