Trudno jest przedstawić wszystkie absurdy najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego dysponując zaledwie jedną stroną w gazecie. „Pokłosie" to bowiem właściwie jeden, stanowczo zbyt długi, ciąg niedorzeczności. Zacznijmy więc od miejsca akcji. Formalnie ma to być Polska około roku 2000. Praktycznie jest to jakieś groteskowe skrzyżowanie Bangladeszu z sowieckim kołchozem w latach 30. ubiegłego wieku.
Większość twórców polskich filmów ma irytującą manierę upiększania naszej rzeczywistość i wybiera na miejsca kręcenia zdjęć najbardziej nowoczesne części Polski. Pasikowski zastosował metodę odwrotną. Przedstawiona w „Pokłosiu" Polska to miejsce złożone z rozpadających się ruder, zaplutych spelun i krytych strzechą chałup. Miejsce zamieszkałe przez ubranych w waciaki i odurzonych tanimi winami żuli.
Nasuwa się tu oczywiste skojarzenie z poruszającym fabularyzowanym dokumentem Pawła Łozińskiego „Miejsce urodzenia" (1992). Wówczas reżyser również zastosował podobny zabieg. Zrobił to jednak ze znacznie większą finezją. Cały film Pasikowskiego można zresztą uznać niemal za re-make „Miejsca urodzenia", tylko zwulgaryzowany i sprymitywizowany. Pasikowski wziął od Łozińskiego nie tylko pomysł, ale całe sceny.
Łopatologia
Podobnie jak „Miejsce urodzenia" „Pokłosie" zaczyna się od lądowania samolotu na Okęciu. Tylko, że nie wysiada z niego powracający z Ameryki ocalały z Holokaustu Henryk Grynberg, ale Polak który dwadzieścia lat wcześniej wyjechał za Ocean za pracą. Dalej już jest jednak podobnie. Bohater trafia do rodzinnej wsi w pobliżu Łomży, gdzie odkrywa ponurą prawdę o losie tamtejszych Żydów.
O ile jednak Grynberg dowiedział się o zamordowaniu własnego ojca przez miejscowego bandziora, który ukradł mu dwie krowy, to bohater „Pokłosia" ujawnił światu coś znaczenie poważniejszego... Rzecz jest tak sztampowa i przewidywalna, że — mam nadzieję, iż mi to państwo wybaczą — przedstawię przebieg akcji wraz z niedorzecznym zakończeniem.