Kilka miesięcy temu Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznało mało chwalebny tytuł Hieny Roku autorowi opublikowanego w „Newsweeku" tekstu o ojcu Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Jak najbardziej słusznie. Cezary Łazarewicz, którego do tamtej pory miałem za przyzwoitego dziennikarza, opublikował artykuł oparty na plotkach. A jego wyraźną intencją było zaszkodzenie prezesowi PiS.
Nie było powodu, żeby ten tekst powstał. Rajmund Kaczyński nie żyje od kilku lat, nie był postacią publiczną, a autor nie miał na jego temat do powiedzenia nic, co by uzasadniało publikację tekstu. Prawdę mówiąc, czegoś takiego nie zaakceptowałby żaden redaktor, który przestrzega jakichkolwiek standardów.
Oczywiście, przywołuję ten przypadek w charakterze przestrogi w związku z internetową publikacją Cezarego Gmyza poświęconą rodzinie Igora Tulei. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że to przypadek zasługujący na podobną ocenę. Cała histeria rozpętana w związku z „rodzinną lustracją" sędziego przez kibicujące mu media nie ma uzasadnienia. Gmyz nie publikuje plotek, tylko fakty.
Jeśli ktoś sprawy nie zna, to owe fakty wyglądają następująco: matka Igora Tulei przez całe dorosłe życie pracowała w komunistycznym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, najpierw w milicji, a później przez niemal 20 lat w Służbie Bezpieczeństwa. I nie parzyła tam kawy, tylko, wszystko na to wskazuje, zajmowała się inwigilacją. Ba, została nawet objęta ustawą dezubekizacyjną, na mocy której obniżono jej emeryturę za wieloletnią służbę w bezpiece.
Nie jestem wielbicielem publicystycznej twórczości sędziego Tulei, który porównując działania CBA z metodami stalinowców, przekroczył nie tylko granicę dobrego smaku, ale i rozsądku. Ale jaki to ma związek z jego rodzicami? Można by jeszcze zrozumieć, gdyby jego matce poświęcono kilka zdań w solidnym artykule sylwetkowym, tyle że to nie jest ten przypadek.