Przypominać o bohaterach

Irena Sendler ocalała wykupiona za łapówkę przez podziemie. Żadna z jej współpracownic, torturowanych przez gestapo, nie wydała innych. Do tego potrzeba było niewyobrażalnego heroizmu - przypomina autor książki „Życie w słoiku. Ocalenie Ireny Sendler” w rozmowie z Mariuszem Cieślikiem

Publikacja: 07.06.2013 19:00

Jack Mayer

Jack Mayer

Foto: archiwum prywatne

Jak pan trafił na ślad historii trzech dziewcząt z Kansas, które odkryły dla świata Irenę Sendlerową?

W 2001 roku dostałem pocztą kalendarz z amerykańskiego Muzeum Holokaustu. Było tam zdjęcie Ireny. Zwróciłem na nie uwagę, bo w młodości była podobna do mojej siostrzenicy. Kiedy przeczytałem notkę, że uratowała 2,5 tysiąca dzieci z warszawskiego getta, nie mogłem uwierzyć w to, że nigdy o niej nie słyszałem. Cały świat wie przecież, kim był Oskar Schindler, który uchronił przed śmiercią w obozie koncentracyjnym 1100 Żydów. Na dodatek Muzeum Holokaustu nie miało wszystkich informacji na temat Ireny Sendler, nie wiedzieli nawet, że żyje, pomylili datę urodzin. Schowałem ten kalendarz do szuflady i może zapomniałbym o sprawie, gdybym trzy lat później w moim gabinecie nie znalazł magazynu otwartego na stronie z artykułem o trzech amerykańskich nastolatkach, które odkryły Irenę Sendler i dzięki którym została po latach uznana za bohaterkę. Wtedy stwierdziłem, że za dużo jest tych przypadków. Skontaktowałem się z Normem Conradem, nauczycielem z Kansas, który pracował ze swoimi uczennicami nad przedstawieniem „Życie w słoiku". Kiedy powiedziałem mu, o co chodzi usłyszałem w odpowiedzi: to bardzo ciekawe, bo właśnie szukamy kogoś, kto opisze tę historię. Kilka tygodni później spotkałem się z dziewczynami i już wiedziałem, że opowieść o ich losach i o Irenie Sendler, zostanie we mnie na zawsze.

Z jednej strony nastolatki z Kansas urodzone pół wieku po wojnie, które wcześniej nie znały żadnego Żyda, z drugiej największe getto Europy i Polska, o której nic nie wiedziały. To są dwa zupełnie różne światy.

Owszem. Dziewczyny początkowo nie mogły uwierzyć w historię Ireny Sendler, na którą przypadkiem trafiły w gazecie. Myślały, że to błąd drukarski.  Że ona uratowała nie 2,5 tysiąca tylko 250 dzieci. Później sprawdziły i okazało się, że jest Sprawiedliwą Wśród Narodów Świata i o żadnym błędzie nie ma mowy. Ale kiedy przystępowały do pracy nad „Życiem w słoiku" wciąż były przekonane, że Irena nie żyje. Trzeba pamiętać, że to się działo w jednym z najbiedniejszym regionów USA w malutkiej wiejskiej szkole, do której nie chodził ani jeden Żyd, kolorowy, ani nawet żaden katolik. Sami biali protestanci. Projekt „Życie w słoiku" powstał z okazji National History Day, czyli czegoś w rodzaju olimpiady przedmiotowej. Zwykle wygląda to tak, że uczniowie przygotowują z tej okazji kilkunastominutowe przedstawienie i później wszyscy o tym zapominają. Ale tu było inaczej, bo spektakl grany jest do dziś, choć minęło już ponad 10 lat. Wie pan, dramatycznych opowieści o Holokauście napisano już mnóstwo, ale ta była dla mnie tak niezwykła przez swój kontekst współczesny. Każda z autorek przedstawienia miała w tym czasie trudne przeżycia osobiste. Jedna została porzucona w dzieciństwie; matka drugiej w trakcie pracy nad „Życiem w słoiku" zachorowała na raka i po kilku latach przegrała z chorobą; kolejna najpierw odzyskała dom, a potem z dnia na dzień straciła matkę. To w jakimś stopniu tłumaczy ich wielkie zaangażowanie w projekt.

Ale co je w tej historii zafascynowało?

Chyba zrozumiały, że mogą zmienić historię. Przywrócić światu zapomnianą bohaterkę. Że odkrywają Irenę Sendler również dla Polaków, którzy jej nie znali. A przecież mówimy o nastolatkach, dwie z nich, kiedy zaczynały pracę nad „Życiem w słoiku" miały 14 lat, trzecia raptem 16. Dla mnie jako syna ludzi ocalonych z Holokaustu ten przypadek jest bardzo ważny jako nowatorski sposób edukowania na temat Zagłady. Tu mamy do czynienia z trzecim pokoleniem od czasów wojny, które powinno poznać tę straszną historię, ale może ją zrozumieć tylko w powiązaniu z ich własnym życiem. Mówimy przecież o zbrodni trudnej do wyobrażenia nie tylko z dzisiejszego punktu widzenia. Wielu ludzi nie wierzyło w Holokaust nawet w czasie wojny. Ale opowieść dziewcząt z Kansas stała się inspiracją dla tysięcy ich rówieśników.

To zaskakujące, że sukces szkolnego spektaklu okazał się czymś trwałym. Przedstawienie wciąż jest grane, istnieje strona internetowa irenasendler.org, a także prężna fundacja, z którą współpracują ludzie na całym świecie.

Centrum w Kansas zajmuje się projektami takimi jak „Życie w słoiku", poświęconymi zapomnianym bohaterom. Współpracuje z licealistami z całych Stanów i 27 krajów z całego świata. Od niedawna centrum ma oddział także w Polsce. Pedagodzy i uczniowie przyjeżdżają do Kansas, żeby się dowiedzieć, jak wygląda nauczanie na podstawie projektów.  Co istotne centrum kierują osoby, które stworzyły przedstawienie „Życie w słoiku". Megan która w nim grała i Norman jej nauczyciel historii. Żaden z kolejnych projektów nie odniósł porównywalnego sukcesu, ale o to byłoby naprawdę trudno. Mówimy o przedsięwzięciu, dzięki któremu na świecie jest dziś prawie trzydzieści szkół imienia Ireny Sendler, 25 w Polsce, trzy w Niemczech i jedna w Wielkiej Brytanii. „Życie w słoiku" zainspirowało powstanie książki i filmu fabularnego. A teraz kiedy wasz prezydent uroczyście otwiera aleję jej imienia prowadzącą do Muzeum Historii Żydów Polskich, odbieram to akt sprawiedliwości. A cieszy to tym bardziej, że jeszcze na początku poprzedniej dekady mało kto wiedział, kim była Irena i czego dokonała.

Na początku poprzedniej dekady autorki „Życia w słoiku" udzielały dziesiątków wywiadów największym amerykańskim i polskim mediom. Skala sukcesu zaskoczyła wszystkich. W czym upatruje pan jego przyczyny?

Trzeba wziąć pod uwagę, że odtwórczynie głównych ról to amatorki, prawie nie potrafiące grać. Zresztą przez ten czas przez obsadę przewinęło się już prawie 40 uczniów, bo trzeba było zastępować tych, którzy skończyli szkołę. Przedstawienie było grane ponad czterysta razy: w szkołach, kościołach, synagogach, ośrodkach kultury, ale zapewniam pana, że za każdym razem wszyscy ludzie na widowni płaczą, oglądając ten spektakl. Bo choć jest nieporadny, prosty i naiwny to działa na emocje. W sposób trudny do wyjaśnienia, ale bardzo intensywny.

A co pana osobiście najbardziej  poruszyło w historii Ireny Sendler?

Dla mnie najbardziej poruszająca była ta trwająca przez 60 lat cisza. Jako lekarz powiedziałbym, że wszyscy i ofiary, i świadkowie cierpieli na syndrom posttraumatyczny. Kiedy w 2005 roku przyjechałem do Warszawy razem z licealistkami z Kansas widziałem, jak pokazywały tu „Życie w słoiku". Moją uwagę zwrócił siedzący na widowni starszy pan, który cały czas miał złożone ręce. To było tak zaskakujące, że w końcu się odważyłem i spytałem go: co pan tam trzyma. Okazało się, że to był medal z Yad Vashem. Przez lata chował go w ukryciu i nawet jego żona nie wiedziała, że w czasie wojny ratował Żydów. Dzięki temu, że świat zaczął doceniać Irenę Sendler, ten człowiek wreszcie poczuł dumę z tego, co zrobił i potrzebę, by o tym opowiedzieć.

A jak pan myśli o okupacyjnej historii Ireny Sendler, to co pan ma przed oczami?

Kiedy pisałem tę książkę cały czas wisiało nade mną pytanie: co ja bym zrobił, gdybym był na miejscu Ireny Sendler. Czy miałby tę odwagę, by zrobić to, co ona. I wydaje mi się, że niewielu z nas, jeśli w ogóle ktokolwiek, byłoby w stanie postąpić tak jak ona. Przecież ona ryzykowała nie tylko własnym życiem, ale także życiem swoich bliskich.

Jak każdy, kto w Polsce w czasie okupacji ukrywał Żydów.

Jak każdy kto to robił. A jednak zdecydowała się ratować obcych ludzi. Stworzyła sieć kurierów i łączników, którzy jej w tym pomagali. I, proszę zwrócić uwagę, że to głównie były młode dziewczyny, czasem wręcz nastolatki. To uderzające, że historia Ireny Sendler to opowieść o oporze kobiet. A przecież kiedy słyszymy o ruchu oporu mamy przed oczami mężczyzn z karabinami. Do tego żadna z tych kobiet torturowana przez gestapo nie wydała innych. Irena Sendler ocalała cudem wykupiona za łapówkę przez podziemie. Gdyby któraś z nich zaczęła mówić, życie straciłoby setki osób. Do tego potrzeba było niewyobrażalnego heroizmu. Ale heroizmu wymagało także zachowanie tysięcy rodzin, które brały żydowskie dzieci do siebie, a także ludzi, którzy ukrywali je w domach dziecka czy zakonach. Irena, kiedy słyszała, że jest bohaterką, obruszała się. Mówiła, że zrobiła za mało, a prawdziwym bohaterstwem jest oddać swoje dziecko obcej osobie, nie mając gwarancji, że ocaleje. I doskonale rozumiała tych, którzy odmawiali. Mogła rodzicom obiecać tylko, że zachowa tożsamość ich dzieci i kiedy się skończy wojna, dzięki temu je odzyskają. To jest właśnie tytułowe „życie w słoiku" - personalia tych, których oddano obcym ludziom, zakopane w ogródku współpracowniczki Ireny Sendler.

Pan szczególnie podkreśla w książce kwestię tożsamości uratowanych. Ale w tej akurat sprawie Irena Sendler poniosła chyba porażkę, bo większość uratowanych nie zna swojej przeszłości.

Trudno mówić o porażce. Skoro rodzice nie przeżyli, dzieci ich nie pamiętały, a wskutek wojennej zawieruchy ludzie się gubili, Irena nie miała możliwości, by dotrzymać obietnicy. Spośród 2,5 tysiąca uratowanych, swoją przeszłość zna 650. To i tak sporo.

Autorki „Życia w słoiku" długo były przekonane, że bohaterka ich przedstawienia zmarła, a w końcu okazało się, że nie tylko żyje, ale nawet udało im się kilkukrotnie spotkać z Ireną Sendler. Pan uczestniczył w jednym z tych spotkań.

To najprzyjemniejsza część tej historii. Ta niezwykła więź, która narodziła się między dziewczynami z Kansas a Ireną Sendler. One stały się niemal jej wnuczkami. Można powiedzieć, że były trzema ostatnimi dziećmi, którym pomogła.

Pana książka wydaje mi się ważnym świadectwem w kontekście amerykańskim. Istnieje u nas przekonanie, że w USA silny jest stereotyp polskiego antysemityzmu. Czy to prawda?

Nie powiedziałbym, że to jest jakiś mocny stereotyp. Ale nie jestem socjologiem i trudno mi to komentować. Wydaje mi się, że stopniowanie antysemityzmu nie ma sensu. On istniał i istnieje wszędzie. Trzeba pamiętać, że Zagłada to całe spektrum postaw. Byli oprawcy, świadkowie i bohaterowie. Trzeba zrozumieć, że oprawcy nie czynią całego narodu oprawcą, a bohaterowie bohaterem.

Dziewczynki z Kansas odkryły Irenę Sendlerową, a pan napisał o tym książkę, Diane Ackerman opisała historię rodziny Żabińskich ratujących Żydów w warszawskim zoo, a teraz w Hollywood powstaje o nich film; Francuz Yannick Haennel opisał Jana Karskiego, człowieka, który chciał powstrzymać Holokaust. Czy nie zaskakuje pana, że polscy bohaterowie są odkrywani za granicą?

Jestem tym zaskoczony, ale nie jestem wystarczająco blisko spraw polskich, żeby wiedzieć, skąd to się bierze. Wydaje mi się, że przez lata ludzie próbowali wyprzeć Holokaust z pamięci, co przy tej skali zbrodni jest zrozumiałe. Przygotowując się do pisania książki miałem poczucie, że docieram do ostatniego kręgu piekła. Czułem się źle, rozmawiając z ocalonymi z Holokaustu i czytając o niemieckich zbrodniach. O zabijanych na ulicach, wysyłanych do gazu, głodzonych na śmierć. Mogłem to wytrzymać tylko dlatego, że wiedziałem, że w tym piekle byli ludzie tacy jak Irena Sendler.

Jaka może być pana zdaniem rola popkultury w kształtowaniu obrazu Zagłady i pokazywaniu bohaterów Holokaustu? W Polsce wielkie uznanie zdobył, nominowany do Oscara, film „W ciemności", o kanalarzu ze Lwowa, który uratował 14 Żydów, co prawda zrealizowany na podstawie książki Amerykanina Roberta Marshalla, ale przez Polkę Agnieszkę Holland.

Znam tę historię, choć filmu nie widziałem. Wydaje mi się, że nie ma lepszego sposobu niż przekazywanie prawdy o bohaterach w popularnej formie.

W tym sensie „Lista Schindlera" chyba nieco wykrzywiła obraz. Pokazując że wśród Niemców było wielu bohaterów ratujących Żydów. Tymczasem obaj wiemy, że nawet jeśli takie przypadki się zdarzały to był margines, a odpowiedzialność Niemców za Holokaust jest masowa. I w tym sensie popkultura może odegrać też rolę negatywną, dezinformującą.

Absolutnie się z tym zgadzam. Jest w tym coś karykaturalnego. Ale to jest niestety ryzyko wliczone w pokazywanie tak trudnych tematów jak Holokaust w uproszczonej formie dla masowego odbiorcy. Ciężko jest autorom takich dzieł pokazać całą prawdę, uniknąć uproszczeń i stereotypów. Najważniejsze dla mnie, żeby te opowieści były bliskie realiów historycznych.

Może także przez „Listę Schindlera" czytamy dziś często, że Zagłada to dzieło jakichś abstrakcyjnych nazistów, a nie Niemców.

Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że to Niemcy. Choć takie zamazywanie odpowiedzialności przez zabiegi językowe da się czasem zauważyć. Tym bardziej należy tego unikać, że naziści byli i są na całym świecie, niestety również w Ameryce. Dlatego należy być precyzyjnym.

Co pan myśli o kwestii polskich obozów koncentracyjnych? To określenie pojawiło się nawet w przemówieniu prezydenta Baracka Obamy podczas wręczenia nagród Jana Karskiego. Czy polski rząd nie powinien z tym określeniem walczyć bardziej zdecydowanie?

Myślę, że to tylko niefortunne językowe uproszczenie. Nie mam wątpliwości co do tego, że Amerykanie wiedzą, że to były niemieckie obozy na terenie Polski. Nikt chyba nie wierzy w to, że stworzyli je Polacy.

Przecenia pan świadomość historyczną młodego pokolenia.

Dlatego powinniście kategorycznie reagować, ale naprawdę nie sądzę, aby ktoś popełniał ten błąd świadomie. To jest właśnie okazja dla Polaków, by ludziom przypomnieć, co naprawdę się działo. Musimy pamiętać o cierpieniu ofiar, ale nie zapominajmy o bohaterach, którzy ich ratowali. I takie sytuacje są okazją, by o nich przypominać. Dobrym krokiem jest zbudowanie Muzeum Historii Żydów Polskich. Kiedy byłem w Warszawie w 2005 roku nie wiedziałem nawet, że na terenie Muranowa było getto, dziś informacji jest coraz więcej. Myślę, że nadchodzi czas prawdy i pojednania, jeśli chodzi o świadomość Holokaustu, jednym z dowodów na to jest docenienie po latach Ireny Sendler.

Jak pan trafił na ślad historii trzech dziewcząt z Kansas, które odkryły dla świata Irenę Sendlerową?

W 2001 roku dostałem pocztą kalendarz z amerykańskiego Muzeum Holokaustu. Było tam zdjęcie Ireny. Zwróciłem na nie uwagę, bo w młodości była podobna do mojej siostrzenicy. Kiedy przeczytałem notkę, że uratowała 2,5 tysiąca dzieci z warszawskiego getta, nie mogłem uwierzyć w to, że nigdy o niej nie słyszałem. Cały świat wie przecież, kim był Oskar Schindler, który uchronił przed śmiercią w obozie koncentracyjnym 1100 Żydów. Na dodatek Muzeum Holokaustu nie miało wszystkich informacji na temat Ireny Sendler, nie wiedzieli nawet, że żyje, pomylili datę urodzin. Schowałem ten kalendarz do szuflady i może zapomniałbym o sprawie, gdybym trzy lat później w moim gabinecie nie znalazł magazynu otwartego na stronie z artykułem o trzech amerykańskich nastolatkach, które odkryły Irenę Sendler i dzięki którym została po latach uznana za bohaterkę. Wtedy stwierdziłem, że za dużo jest tych przypadków. Skontaktowałem się z Normem Conradem, nauczycielem z Kansas, który pracował ze swoimi uczennicami nad przedstawieniem „Życie w słoiku". Kiedy powiedziałem mu, o co chodzi usłyszałem w odpowiedzi: to bardzo ciekawe, bo właśnie szukamy kogoś, kto opisze tę historię. Kilka tygodni później spotkałem się z dziewczynami i już wiedziałem, że opowieść o ich losach i o Irenie Sendler, zostanie we mnie na zawsze.

Pozostało 90% artykułu
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Katedrą Notre Dame w Kreml