Blask flesza

Źle ma się kraj, w którym celebryci zastępują intelektualistów. A intelektualiści, zazdroszcząc im chwilowego poklasku, chcą poczuć się jak celebryci – pisze publicysta.

Publikacja: 06.06.2013 19:39

Jarosław Makowski

Jarosław Makowski

Foto: Fotorzepa, AW Andrzej Wiktor

Każdego dnia wylewamy morze atramentu, by przekonywać się wzajemnie, że kondycja polskich mediów jest tragiczna. I nie chodzi tylko o kondycję finansową, ale również – a może przede wszystkim – o ich jakość. Media w kraju nad Wisłą – jak głoszą nie tylko medioznawcy, ale także sami dziennikarze i wydawcy – są pełne głupot. Przesadzam?

Wypadają z lodówek

Załóżmy, że do Polski przyjeżdża intelektualista, który nic nie wie o naszym kraju, ale chciałby się szybko czegoś dowiedzieć. „Pozwólcie mi przez tydzień oglądać wasze programy publicystyczne i czytać wasze gazety – proponuje – a powiem wam, w jakim kraju mieszkacie”. I jeśli ów intelektualista chciałby być uczciwy, to obawiam się, że po tygodniu stwierdzi jedno: „To nie jest kraj dla myślących ludzi!”. Dlaczego?

Celebryci komentują wybór głowy Kościoła, stosunki polsko-ukraińskie, stan psychiczny matki Madzi, a także reformę służby zdrowia

Po pierwsze, wina leży po stronie samych wydawców i dziennikarzy, którzy biją się co rusz w piersi i mówią: „zgrzeszyliśmy!”. Zgrzeszyliśmy, gdy schlebialiśmy najniższym gustom naszych czytelników. Zgrzeszyliśmy, gdyż zajmowaliśmy się sprawami mało istotnymi z punktu widzenia interesu publicznego. Zgrzeszyliśmy, gdy bez końca podsycaliśmy polityczną połajankę. Zgrzeszyliśmy, gdyż nasze gazety, programy telewizyjne zamieniliśmy w jeden wielki show rozrywkowy. Wreszcie, zgrzeszyliśmy, gdyż dawaliśmy głos każdemu, kto głośniej, a nie rozsądniej potrafił krzyczeć… Redaktorzy biją się więc w piersi, że nie mieli świadomości, iż tabloidyzacja mediów, które współtworzą, zaprowadzi ich ostatecznie w ślepy zaułek.
Po drugie, stało się tak, że od lektury i odbiorników odrzuca ludzi myślących nieznośne moralizatorstwo dziennikarskich gwiazd przypominające najgorsze kazania wiejskiego proboszcza, a nie rzetelny opis rzeczywistości. Nie do zniesienia jest też napuszony ton komentarzy pełnych oburzenia na nieprawość życia publicznego, wylewający się każdego dnia z gazet. Moralizatorstwo zastąpiło opis świata.

Mamy więc następującą sytuację: polskie media z jednej strony tabloidyzują się w zastraszającym tempie, z drugiej ton nadają im „banalni moraliści”. To prowadzi w konsekwencji do tego, że ci, którzy nie czytali prasy, nadal po nią nie sięgną, choćby na każdej stronie szacowni redaktorzy zamieszczali skandalizujące materiały. Ci zaś, którzy zawsze czytali gazety, zastanawiają się obecnie, czy nie powiedzieć im ostatecznie: „good bye”. I to nawet wtedy, gdy podróżując, otrzymujemy rodzime gazety w pociągu lub samolocie, rzecz jasna, za darmo.

By zaradzić tej sytuacji, gazety i wydawcy programów publicystycznych wpadli na, wydawać by się mogło, genialny pomysł, wzywając na ratunek celebrytów. I tak celebryci w naszym kraju zapraszani są do talk show nie tylko celebryckich, o kulturze (popularnej) czy lifestyle’u, ale do dyskusji także politycznych. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby „znani z tego, że są znani” wypadali z naszych lodówek, dzieląc się z nami swoimi zwyczajami kulinarnymi (że, na przykład, nie stać ich na sushi albo nie dostali w knajpie jajecznicy).
Sęk w tym, że w Polsce celebryci komentują wybór głowy kościoła katolickiego, stosunki polsko-ukraińskie, stan psychiczny matki Madzi, a także reformy służby zdrowia i edukacji. Dawne kryteria dostania się na łamy poczytnych tygodników, jakimi były przenikliwość wywodu i kompetencja, straciły dziś rację bytu. Przepustką zaś stał się za to „błysk flesza”, a więc rozpoznawalność celebryty.

Mało tego: Zygmunt Bauman przenikliwie notuje, że dziś każda kobieta, każdy mężczyzna, bogaty czy biedny, jest ponaglany, a wręcz zmuszany przez brukowce i plotkarskie portale, by swój życiowy los porównywać do losu celebrytów. Oraz do „uznawania bogactwa, z jakim oni (celebryci – jm) się obnoszą, za wykładnik wartości nadających sens ich życiu” („Straty uboczne. Nierówności społeczne w dobie globalizacji”, s. 25).

Logika klikalności

Siłą pobudzającą do działania nie jest już zatem próba dorównywania sąsiadom, chęć naśladowania lokalnych autorytetów (np. pedagogów szkolnych) czy liderów działających na rzecz dobra wspólnego, ale bałamutnie mętna idea „dorównywania celebrytom”. A zatem: supermodelkom, gwiazdom futbolu i piosenkarzom ze szczytów list przebojów.
„Celebrycka logika” szybko przeniosła się na grunt intelektualny. Dlatego bycie intelektualistą coraz częściej nie wiąże się z ciężką pracą w bibliotece, krytycznym myśleniem, pisaniem przenikliwych rozpraw, ale z przebywaniem w studio telewizyjnym, rozpoznawalnością i popularnością. Oraz: klikalnością!

Tę jakże znamienną prawdę w mgnieniu oka zrozumiało już niemałe grono polskich profesorów, od filozofów poczynając, poprzez socjologów, a na politologach kończąc. Zdali sobie bowiem sprawę, że pisanie subtelnych rozpraw czy trud pedagogiczny (jeśli nie jest się nieżyjącym ks. Józefem Tischnerem, amerykańskim filozofem z Harvardu Michaelem Sandelem albo polskim socjologiem Zygmuntem Baumanem) nie przekłada się na aplauz gawiedzi.

Krótko: „zacni profesorowie” uznali, że bez skandalu lub co najmniej skandaliku, jaki wiązałby się z ich publiczną wypowiedzią lub krzykiem oburzenia, nie może być mowy o przykuciu uwagi mas. To ostatnie, jak wiemy, w dobie mediokracji, jest jednym z warunków i celów publicznego funkcjonowania. Kto w pierwszej kolejności jest ofiarą takiej sytuacji?

Mówiąc wprost: myślenie! Niemiecki filozof Martin Heidegger w drugiej połowie XX w. stwierdził: „najbardziej do myślenia daje to, że jeszcze nie zaczęliśmy myśleć”. Dziś, na początku XXI wieku, jak się zdaje, jego diagnoza jest jeszcze bardziej dojmująca. Na każdym kroku bije ona po oczach, także za sprawą samych intelektualistów-celebrytów. Bezmyślność stała się żywiołem publicznej debaty.

Czym zatem byłoby myślenie w świecie, w którym księży, społeczników, filozofów zastąpili już celebryci z profesorskimi tytułami? Dobrym kompanem w przywracaniu powagi myśleniu może być ks. Józef Tischner. Jasne, że „filozof Sarmatów” nie mówi, że – by myśleć – trzeba zrobić to lub tamto: jeść dużo pestek dyni, bo dobrze wpływają na koncentrację, albo udać się na trzy dni do pustelni, by się wyciszyć i przeżyć swoistą iluminację. Podsuwa nam jednak cztery tezy, które nie tyle mówią, czym jest myślenie, ile raczej, czym ono z pewnością nie jest. A stąd już blisko do odnalezienia odpowiedzi na pytanie, czym myślenie być powinno. Mamy zatem do czynienia z pewną filozofią negatywną.
Otóż rzetelne myślenie nie prowadzi do żadnej wiedzy, nie daje żadnej przydatnej do życia mądrości (mądremu wcale nie jest lżej, wręcz przeciwnie!). Nie rozwiązuje żadnej zagadki świata i – co kluczowe – nie daje żadnej siły do działania, raczej powstrzymuje przed działaniem. Myślenie woli niemoc niż przemoc. Jasne, że o każdej z tych tez można by napisać filozoficzny traktat. Ale Tischner podkreśla jedną kluczową sprawę: myśleniu nie zależy na jego owocach. Bo rzetelne myślenie jest bezinteresowne.

Funkcjonariusze ludzkości

Kiedy rzeczywiście myślisz, to chcesz tylko dociec, jak jest, a nie czy odniesiesz sukces, zarobisz kasę lub czy pokażą cię w TV. Dążąc do prawdy, sięgamy po rozmaite środki: doświadczenie, eksperyment, świadectwa innych ludzi. Ale wiedzieć, jak jest, powiada ostatecznie krakowski filozof, „znaczy pozwolić być temu, co jest”. I dalej: „myślenie pozwala być i dlatego tak ściśle związane jest z miłością” („Wędrówki w krainie filozofów”, s. 24).

Czy powyższe słowa nie są koronnym świadectwem tego, że filozofia jest rodzajem szlachetnego, ale bezużytecznego pięknoduchostwa? I że w związku z tym nie powinniśmy zrozumieć tej drobnej pokusy, że intelektualiści chcą dziś choć przez chwilę być jak celebryci, pławiąc się w świetle kamer?

Tischner, leżąc już na łożu śmierci, skreślił do swoich studentów filozofii list. Pisał: „człowiek myślący myśli nie tylko dla siebie, ale w jakiejś mierze, a może przede wszystkim, dla innych”. Edmund Husserl zaś mówił, że filozofowie są „funkcjonariuszami całej ludzkości”. Co to znaczy? Ano, że to właśnie filozofowie i intelektualiści ustalają wzorzec myślenia właściwy danej epoce. To w tej posłudze myślenia wyraża się poczucie odpowiedzialności za los człowieka i los wspólnoty, w której żyją.

A jeśli tak, to powiedzmy na koniec najostrzej, jak tylko się da: nie ma przyszłości kraj, w którym celebryci zastępują intelektualistów, a intelektualiści, zazdroszcząc im chwilowego poklasku, pragną przez chwilę poczuć się jak celebryci.

Autor jest filozofem i publicystą, szefem Instytutu Obywatelskiego, think tanku PO

Każdego dnia wylewamy morze atramentu, by przekonywać się wzajemnie, że kondycja polskich mediów jest tragiczna. I nie chodzi tylko o kondycję finansową, ale również – a może przede wszystkim – o ich jakość. Media w kraju nad Wisłą – jak głoszą nie tylko medioznawcy, ale także sami dziennikarze i wydawcy – są pełne głupot. Przesadzam?

Wypadają z lodówek

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?