Mitologia soborowa

Zagrożeniem dla wolności Kościoła jest narzucanie mu wymogów politycznych i modnych poglądów. Równości jest w nim bowiem więcej niż w zbiurokratyzowanych demokracjach – twierdzi publicysta.

Publikacja: 05.05.2014 02:00

Sobór Watykański II nie zmienił zasad ani praw Kościoła katolickiego – przypomina autor

Sobór Watykański II nie zmienił zasad ani praw Kościoła katolickiego – przypomina autor

Foto: Rzeczpospolita

Red

Jednym ze sztandarowych zarzutów wobec katolicyzmu jest nienadążanie za przemianami współczesnego świata. Konserwatysta powie, że tak właściwie być powinno, gdyż społeczną funkcją Kościoła jest ochrona tego, co trwałe i cenne, dorobku wieków. Przeważnie jednak publiczność oczekuje reform i zmian, widząc Kościół na podobieństwo bez przerwy reformowanych państw.

W tym kontekście twierdzi się często, że przed 50 laty Sobór Watykański II (1962–1965) chciał wprowadzić w katolicyzmie głębokie zmiany, ale potem zostały one wyhamowane. W szczególności Kościół w Polsce miałby być „mało soborowy". Jak to wygląda w konfrontacji z rzeczywistością?

Inny język, inny styl

O co chodziło na Soborze Watykańskim II? Zamysł był taki, żeby zasady wiary katolickiej przedstawić w formie bliższej odbiorcom, by brzmiały bardziej po dzisiejszemu. Stał za tym praktyczny zamiar głoszenia tej samej wiary w zmieniającej się kulturze. Towarzyszył temu powrót do źródeł, do myśli biblijnej i do starożytnego chrześcijaństwa.

To przeformułowanie nie do końca się udało, gdyż dokumenty soborowe operują nieraz językiem zbyt podniosłym i ogólnym. Nie zmieniły się jednak ani zasady, ani prawa Kościoła katolickiego, lecz język i styl. Jednocześnie sobór miał cechy udanej akcji medialnej. Wzbudził sensację i zainteresowanie. Przesłanie katolicyzmu udało się znudzonemu światu przedstawić jako nowość.

Zmiana stylu była znaczna, ale myląc zmianę formy ze zmianą treści, niektórzy pomyśleli, że chodzi o zmianę doktrynalną. Z tego powodu pewna liczba tradycjonalistów zerwała z Rzymem. Przede wszystkim jednak postępowcy mieli nadzieję, że katolicyzm „zreformowany" przyjmie hasła zlaicyzowanej i zdemoralizowanej kultury europejskiej, że się do niej dopasuje. I tak bywa do dziś, co widać po sposobie przedstawiania wypowiedzi papieża Franciszka, rzekomo idących w tym kierunku.

Polacy wyprzedzili zmiany

Inteligenci warszawscy i krakowscy też spodziewali się po soborze daleko idących zmian. Gdy takowe nie nastąpiły, narzekali na tradycjonalizm Kościoła w Polsce i na kardynała Stefana Wyszyńskiego jako „hamulcowego" postanowień soborowych. Z pewnym zdziwieniem widzę, że tego rodzaju propagandowe frazesy, które pamiętam z młodych lat, nadal są powtarzane, i to nieraz w dobrej wierze (także na tych łamach: Monika Florek-Mostowska, „Sobór Watykański nowy", „Rzeczpospolita" z 4 lutego 2014 r.).

Kardynał Wyszyński wprowadzał zmiany soborowe, ale rozważnie i stopniowo, gdyż przegrupowanie armii pod ostrzałem jest czynnością ryzykowną. Pośpiech reformatorski w krajach zachodnich pchnął część tradycjonalistów do schizmy, a katolików postępowych pobudził do podważania także tego, co sam sobór uznał za stałe i ważne. „Straty w ludziach" katolicyzmu zachodniego w półwieczu po soborze były większe niż w Polsce. Kto więc miał rację?

Kościół w Polsce przez długi czas miał wybitnego przywódcę, kogoś, kto aktywnie uczestniczył w soborze i odwoływał się do niego w swoich wypowiedziach i działalności. Na obecny kształt Kościoła w Polsce wpłynął decydująco. Chodzi o rolę Jana Pawła II i jego „pokolenia", dobitnie przypomnianą przez kanonizację papieża. Czyżbyśmy wobec tego byli istotnie „mało soborowi"?

Zresztą wiele działań Kościoła w Polsce wyprzedziło przemiany soborowe. Duchowni okresu wojennego i powojennego, inaczej niż w wielu krajach zachodnich, byli solidarni z masami, a nie z władzą. Starali się trafić do wiernych w sposób dla nich zrozumiały. Zaangażować świeckich mimo przeszkód politycznych. Świeccy manifestowali swoją solidarność z księżmi. Nie były to wcale importowane wynalazki.

Inny zarzut wobec Kościoła w Polsce to stawianie na religijność masową. Księża rzekomo zatrzymują się na ludowym przekazie wiary. Niewiele takich kazań słyszałem. Wspólny ich mianownik jest inny. Jest nim próba wskazania, jak żyć wiarą w zwykłym naszym życiu, jak wśród trudów takiego życia trzymać się moralności, Kościoła, sakramentów, modlić się.

Po soborze wzrosło znaczenie ruchów religijnych, masowo gromadzących świeckich (w Polsce oazy i wiele innych). Nie było to wcale przez sobór zaplanowane, choć pośrednio z niego wynikło. Ruchy te mają w tej chwili spory zasięg i są cennym wsparciem dla duchownych. Nie wszędzie jednak dotarły i w dużej liczbie parafii trudno wyrwać świeckich z bierności. Po 1989 roku bardzo się rozwinęło studiowanie teologii przez świeckich, z pełnym wsparciem hierarchii. Świeccy prowadzą znaczną część katechizacji szkolnej. A po przymusowej redukcji w okresie komunistycznym studia teologiczne zrobiły spore postępy.

Medialna nagonka

Mimo to religijność Polaków słabnie. Podaje się, że od 1980 roku odsetek uczestniczących w mszy niedzielnej spadł o 11 punktów procentowych. Bardziej w miastach niż na wsi, co świadczy o niezłym stanie katolicyzmu ludowego. Mimo masowości katechizacji spadek religijności jest największy wśród młodych, choć nie pod każdym względem – np. młodsze roczniki bardziej sprzeciwiają się aborcji. Obyczaje oddalają się od wzorów chrześcijańskich, o czym świadczy choćby odsetek rozwodów.

Długofalowy spadek praktyk religijnych nie wynika jednak głównie z wad Kościoła i modelu religijności, choć i te występują. Zaczynanie od nich odwraca uwagę od przyczyn zewnętrznych. A są to problemy ogólne, cywilizacyjne. Poglądy się prywatyzują, religijność staje się bardziej indywidualna. Rosnąca liczba zajęć i bodźców zostawia mniej miejsca na praktyki religijne. Osłabienie życia rodzinnego źle wpływa na stabilizację emocjonalną i na religijność.

Główne powody są jednak polityczne! W Polsce w okresie komunizmu sporo było ludzi zlaicyzowanych, którzy chodzili do kościoła „na złość Gomułce", jak mawiano. Przede wszystkim jednak niedługo po zmianach ustrojowych zaczęła się nagonka medialna na Kościół (większa niż u schyłku komunizmu). Jej celem jest odgórna laicyzacja społeczeństwa polskiego, wbrew jego woli i tradycji. Nagonka ta zaczęła się od ataków na katechizację w szkole (choć jest to standard europejski i życzenie większości rodziców). Do tego doszły oskarżenia o wpływanie na politykę, bogactwo, wyszukiwanie wad księży, reklamowanie aroganckich eksduchownych. Wśród metod spotkamy przekręcanie wypowiedzi, wyzwiska, oszczerstwa i chorobliwe bluźnierstwa. Do części ludzi to trafia.

Kampanię przeciw Kościołowi poprowadziła lewica –  i postkomuniści, i ta jej część, która, będąc kiedyś w opozycji do PZPR, za jej rządów schlebiała Kościołowi z przyczyn taktycznych. Do nich dołączyła rządowa biurokracja i w ogóle media. Obie te siły odbierają bowiem Kościół jako konkurencję w sferze władzy: władzy państwa i władzy nad umysłami. Wiara stanowi przeszkodę dla wpływów polityków i dziennikarzy.

Nie od razu te ataki się upowszechniły; w 1990 roku mogłem nawet w „Gazecie Wyborczej" porównać antyklerykalizm do antysemityzmu – gdyż istotnie kopiuje on propagandę nazistowską, która oskarżała Żydów o nadmierne wpływy, bogactwo i występki seksualne, w tym pedofilię. Dziś taka antyklerykalna mowa nienawiści się upowszechnia.

Propaganda dezorientuje, warto więc przypomnieć fakty. Zwykły ksiądz zarabia na poziomie osób z wyższym wykształceniem. Z majątku zabranego przez komunistów oddano Kościołowi około jednej trzeciej. Fundusz Kościelny tylko ułamkowo kompensuje ten zabór. Wśród duchownych można znaleźć paru pedofilów, a paru dalszych w to wrobić, ale i tak jest ich mniej niż w innych zawodach, choćby wśród nauczycieli.

Ochrzcić Lewiatana?

W społecznościach zachodnich chrześcijaństwo traci na znaczeniu na skutek ekspansji biurokratycznego państwa i mediów pretendujących do rządu dusz. Opanowały one gros przestrzeni publicznej. Po prostu, mimo sloganów o demokracji, mamy coraz mniej wolności i coraz mniej przestrzeni do oddolnej samoorganizacji i samodzielnego wyboru.

W tej sytuacji błędem wielu katolików jest aprobata dla tego systemu. Chwalą państwo rzekomo opiekuńcze mimo jego biurokratycznych, totalnych i laicyzacyjnych aspektów. Wierzą w pozory demokracji w ustroju biurokratycznym. Zachodnim chadekom się wydaje, że Lewiatana można opanować czy ochrzcić, a tymczasem mu ulegają. Księża dają się manipulować politykom, takim, co to odwiedzają biskupów przed wyborami. Tymczasem współpraca z państwem z reguły kończy się uzależnieniem Kościoła od polityki.

Nie ma też sensu imitowanie sloganów politycznych, że niby Kościół ma podążać w kierunku demokracji, wolności i równości. Chce ktoś, by biskupi i księża spadli do poziomu naszych demokratycznie wybranych polityków? Dla wolności w naszej części świata Kościół zrobił więcej niż ktokolwiek inny, a wiara ze swojej natury jest dobrowolnym wyborem. Zagrożeniem dla wolności Kościoła jest narzucanie mu wymogów politycznych i modnych poglądów. Równości jest w nim więcej niż w zbiurokratyzowanych demokracjach, chociaż ludzie są przecież nierówni pod względem moralnym i intelektualnym.

Inne szkodliwe zjawisko to mimowolne naśladowanie struktury państwa. Aparat państwowy przejmuje dziś coraz więcej władzy, a obywatelom obiecuje, że zatroszczy się o ich sprawy. Ci to aprobują, zajmując postawę bierną i roszczeniową. Ta zaraza przerzuca się na Kościół.

Podstawowy problem wewnętrzny każdej dużej społeczności – a Kościół w Polsce jest masowy – to aktywizacja dołów. Szeregowi katolicy zbyt mało biorą na siebie odpowiedzialności. Jak do nich dotrzeć?

Niewykorzystaną szansą są media. Parę tygodników, jedno większe radio, telewizja w powijakach, to w sumie niewiele. Trzeba przemawiać głośniej i wyraźniej. Występują znaczne problemy z jakością przekazu – kazania skopiowane z internetu, katecheci nudni albo powierzchowni (film i gitara zamiast odpowiedzi na pytania młodzieży). Nastąpił upadek duszpasterstwa w zakładach pracy.

Potrzebna jest publiczna ewangelizacja. Wizyta duszpasterska zwana kolędą powinna być dużo dłuższa, całoroczna, z osobistą rozmową nastawioną na kontakt z indywidualną rodziną. Warto częściej pytać świeckich o zdanie, bezpośrednio czy w formie ankiet.

Można wyliczyć kilka głównych sfer życia społecznego, w których chrześcijaństwo powinno być obecne. Kościół w Polsce z pewnością pamięta o rodzinie i szkole. Słusznie zabiera głos w sprawach publicznych, przypominając o zasadach moralnych, choć polityka w węższym znaczeniu nie jest jego sferą.

Zasadniczą szansą Kościoła jest to, czego w przeregulowanym społeczeństwie brakuje: wolność działania i oddolne, osobiste zaangażowanie. Wymaga to wyraźnego sprzeciwu wobec przerostu państwa i raka biurokracji. Jeszcze raz trzeba stanąć po stronie obywateli, gnębionych i wyzyskiwanych przez rządzące sitwy. Upominać się o prawa wierzących w zawłaszczanej przez laicyzm przestrzeni publicznej. Upominać się o zdrowe prawodawstwo rodzinne. Zresztą prawdziwe chrześcijaństwo zawsze budziło sprzeciw i sprzeciwiało się panującym złym porządkom.

Autor jest teologiem świeckim, biblistą ?i publicystą, profesorem uniwersytetu ?w Olsztynie; napisał m.in. „Dziesięć przykazań dawniej i dziś", „Od Biblii do gazet", „Za rodziną"

Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: O wyższości 11 listopada nad 3 maja
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku