W Platformie Obywatelskiej i okolicach nie brakuje ludzi, którzy za najlepszą strategię wyborczą wciąż uważają straszenie PiS-em. Jednak kronikarskie wyliczenie grzechów partii Jarosława Kaczyńskiego to za mało, by zapewnić zwycięstwo ugrupowaniu Ewy Kopacz w wyborach parlamentarnych. Owszem, niektórym przypomną się czasy koalicji PiS–Samoobrona–LPR. Jednak młodszym rocznikom nazwy dwóch niegdysiejszych „przystawek" zbyt wiele nie powiedzą. Mało tego, dziś bywa i tak, że dawni koalicjanci czy stronnicy braci Kaczyńskich kojarzeni są z obozem władzy. Wystarczy wspomnieć o Romanie Giertychu czy Michale Kamińskim.
Straszak nie działa
O tym, że straszak nie działa, może świadczyć regularny wzrost poparcia PiS w sondażach. Ostatnio nieco przyhamował wraz z sukcesem Donalda Tuska i odświeżającym manewrem ze zmianą premiera. Jednak badania opinii pokazują, że obie partie cieszą się podobną sympatią. Biorąc pod uwagę wielkość prób dla poszczególnych sondaży, wnioski trzeba wyciągać ogólne. Czyli: PiS i PO idą łeb w łeb i do wyborów jeszcze wiele może się wydarzyć.
Ten względny sukces formacji Kaczyńskiego nie bierze się z jakiejś nadzwyczajnej atrakcyjności pomysłów opozycji lub plejady jej partyjnych gwiazd. Mało tego, ławka rezerwowych liderów w PiS jest krótka. To jego chroniczny problem. Prezes trzyma swą partię żelazną ręką i raz na jakiś czas wyklucza z niej mniej lub bardziej ciekawe osobowości. Stąd też jej kandydat na prezydenta Andrzej Duda intensywnie nadrabia braki w rozpoznawalności, zwłaszcza że kojarzy się z przewodniczącym „Solidarności" Piotrem Dudą. Wyborcom PiS-u jest co prawda dobrze znany jako były współpracownik prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ale czy mimo bardzo dobrego występu podczas konwencji w ATM Studio uda mu się pozyskać prawicowego wyborcę, któremu często wcale nie wadzi urzędujący prezydent rodem z Platformy?
A zatem wygrać z PiS po ośmiu latach wcale nie jest tak trudno. Lecz najpierw PO musi wygrać z gorszą częścią samej siebie. Tylko w ten sposób odzyska zaufanie i zmobilizuje swoich ospałych wyborców. Czym bowiem Platforma jest dla jej statystycznego wyborcy? To partia „świętego spokoju" lub też „małej stabilizacji". Jej elektorat nie tęskni za rewolucjami wielkimi reformami, niosącymi za sobą równie wielkie koszty społeczne i niepokoje na ulicach polskich miast. Dlatego też w czasach braku stabilności właśnie ta grupa wyborców może mieć poczucie, że ów ład gwarantowany przez PO zaczyna się chwiać w posadach. A „mała stabilizacja" okazuje się mirażem. Oto kredyt nie tak łatwo spłacić (zwłaszcza jeśli jest we franku). A górnicy, rozpoczynając falę strajku, są w stanie sparaliżować cały kraj, w tym tak istotne usługi publiczne jak transport.
Dlaczego więc ci „wyborcy świętego spokoju" mieliby po raz kolejny zaufać niezbornej Platformie? Przecież widzą, że sprawczość, panowanie nad kryzysami w wykonaniu ekipy Ewy Kopacz, a wcześniej Donalda Tuska, może być co najwyżej chwilowe (odłożone w czasie restrukturyzacje kopalń) albo mocno ograniczone (kurs franka, ceny węgla)? Ba, PO robi dużo, aby zatrzeć wrażenie, że jako jedyna potrafi skutecznie chronić ludzi przed zakusami skrajnej prawicy, która chce się przypodobać konserwatywnemu skrzydłu Kościoła. I która to prawica marzy o tym, by zakazać in vitro, wszelkiej antykoncepcji, uśmiercić ledwo co przyjętą konwencję antyprzemocową i jeszcze bardziej zaostrzyć ustawę antyaborcyjną.
Na tle strukturalnych kryzysów dotykających górnictwo czy służbę zdrowia PiS jest w sytuacji komfortowej. Może się pokusić o wywołanie mirażu sprawczości. Wystarczy, że Kaczyński, jak to nieraz bywało, rzuci pomysł całkowicie nierealny i niemożliwy do spełnienia, ale który da poczucie pełnej kontroli nad rzeczywistością. Na przykład zaproponuje radykalne zwiększenie finansowania służby zdrowia z budżetu.