Gruba kreska premier Kopacz

Starając się o szerokie poparcie społeczne, zarówno konserwatystów, jak i liberałów, Platforma zapomina, że nie da się zadowolić wszystkich – pisze publicysta.

Publikacja: 09.02.2015 21:10

Tomasz Mincer

Tomasz Mincer

Foto: materiały prasowe

W Platformie Obywatelskiej i okolicach nie brakuje ludzi, którzy za najlepszą strategię wyborczą wciąż uważają straszenie PiS-em. Jednak kronikarskie wyliczenie grzechów partii Jarosława Kaczyńskiego to za mało, by zapewnić zwycięstwo ugrupowaniu Ewy Kopacz w wyborach parlamentarnych. Owszem, niektórym przypomną się czasy koalicji PiS–Samoobrona–LPR. Jednak młodszym rocznikom nazwy dwóch niegdysiejszych „przystawek" zbyt wiele nie powiedzą. Mało tego, dziś bywa i tak, że dawni koalicjanci czy stronnicy braci Kaczyńskich kojarzeni są z obozem władzy. Wystarczy wspomnieć o Romanie Giertychu czy Michale Kamińskim.

Straszak nie działa

O tym, że straszak nie działa, może świadczyć regularny wzrost poparcia PiS w sondażach. Ostatnio nieco przyhamował wraz z sukcesem Donalda Tuska i odświeżającym manewrem ze zmianą premiera. Jednak badania opinii pokazują, że obie partie cieszą się podobną sympatią. Biorąc pod uwagę wielkość prób dla poszczególnych sondaży, wnioski trzeba wyciągać ogólne. Czyli: PiS i PO idą łeb w łeb i do wyborów jeszcze wiele może się wydarzyć.

Ten względny sukces formacji Kaczyńskiego nie bierze się z jakiejś nadzwyczajnej atrakcyjności pomysłów opozycji lub plejady jej partyjnych gwiazd. Mało tego, ławka rezerwowych liderów w PiS jest krótka. To jego chroniczny problem. Prezes trzyma swą partię żelazną ręką i raz na jakiś czas wyklucza z niej mniej lub bardziej ciekawe osobowości. Stąd też jej kandydat na prezydenta Andrzej Duda intensywnie nadrabia braki w rozpoznawalności, zwłaszcza że kojarzy się z przewodniczącym „Solidarności" Piotrem Dudą. Wyborcom PiS-u jest co prawda dobrze znany jako były współpracownik prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ale czy mimo bardzo dobrego występu podczas konwencji w ATM Studio uda mu się pozyskać prawicowego wyborcę, któremu często wcale nie wadzi urzędujący prezydent rodem z Platformy?

A zatem wygrać z PiS po ośmiu latach wcale nie jest tak trudno. Lecz najpierw PO musi wygrać z gorszą częścią samej siebie. Tylko w ten sposób odzyska zaufanie i zmobilizuje swoich ospałych wyborców. Czym bowiem Platforma jest dla jej statystycznego wyborcy? To partia „świętego spokoju" lub też „małej stabilizacji". Jej elektorat nie tęskni za rewolucjami wielkimi reformami, niosącymi za sobą równie wielkie koszty społeczne i niepokoje na ulicach polskich miast. Dlatego też w czasach braku stabilności właśnie ta grupa wyborców może mieć poczucie, że ów ład gwarantowany przez PO zaczyna się chwiać w posadach. A „mała stabilizacja" okazuje się mirażem. Oto kredyt nie tak łatwo spłacić (zwłaszcza jeśli jest we franku). A górnicy, rozpoczynając falę strajku, są w stanie sparaliżować cały kraj, w tym tak istotne usługi publiczne jak transport.

Dlaczego więc ci „wyborcy świętego spokoju" mieliby po raz kolejny zaufać niezbornej Platformie? Przecież widzą, że sprawczość, panowanie nad kryzysami w wykonaniu ekipy Ewy Kopacz, a wcześniej Donalda Tuska, może być co najwyżej chwilowe (odłożone w czasie restrukturyzacje kopalń) albo mocno ograniczone (kurs franka, ceny węgla)? Ba, PO robi dużo, aby zatrzeć wrażenie, że jako jedyna potrafi skutecznie chronić ludzi przed zakusami skrajnej prawicy, która chce się przypodobać konserwatywnemu skrzydłu Kościoła. I która to prawica marzy o tym, by zakazać in vitro, wszelkiej antykoncepcji, uśmiercić ledwo co przyjętą konwencję antyprzemocową i jeszcze bardziej zaostrzyć ustawę antyaborcyjną.

Na tle strukturalnych kryzysów dotykających górnictwo czy służbę zdrowia PiS jest w sytuacji komfortowej. Może się pokusić o wywołanie mirażu sprawczości. Wystarczy, że Kaczyński, jak to nieraz bywało, rzuci pomysł całkowicie nierealny i niemożliwy do spełnienia, ale który da poczucie pełnej kontroli nad rzeczywistością. Na przykład zaproponuje radykalne zwiększenie finansowania służby zdrowia z budżetu.

Z kolei sprawami światopoglądowymi skutecznie zajmie się lewica. Platforma tym samym odda dwa ważne pola walkowerem.

Punkt za konsekwencję

Jak PO może wybrnąć z tego dołka? Otóż wszędzie tam, gdzie państwo, a konkretnie rząd, ma możliwości skutecznego oddziaływania, tam musi zapanować zasada konsekwencji. Co to w praktyce oznacza i czym różni się takie podejście od doktrynerstwa i bezkompromisowego reformowania?

Doskonale obrazuje to reforma sześciolatków. Reforma, o której pierwszy raz usłyszeliśmy w 2008 r., miała się w pełni zakończyć w roku 2012. Wydawałoby się, że to pewien cywilizacyjny i oczywisty standard krajów wysoko rozwiniętych. Tak ją jednak przesuwano i dzielono na etapy, że mimo intensywnej kampanii informacyjnej oraz nakładów finansowych omal nie zakończyła się katastrofą. Sprzeczne sygnały i rejterady ówczesnej minister edukacji Katarzyny Hall podważyły zaufanie nauczycieli do MEN. To wystarczyło, by pedagodzy swoim niepokojem zarazili – i nie ma się czemu dziwić – rodziców.

Jednak ostatecznie dzięki determinacji, wizytom „w terenie" i – co tu dużo mówić – wizerunkowej zmianie lidera reformy udało się ją wprowadzić. Mało tego. Państwo uporało się nie tylko z administracyjnymi hamulcami. Rząd opanował regresywny, bazujący na silnych emocjach protest Karoliny i Tomasza Elbanowskich. I mimo wciąż istniejącego wśród rodziców sceptycyzmu badania pokazują, iż zdecydowana większość, która posłała swoje sześciolatki do szkół, jest przekonana, że zrobiłaby to po raz drugi.

Jaki z tego płynie wniosek? Otóż rząd koniec końców zawsze otrzyma dodatkowy punkt za determinację, choćby rozwiązanie w momencie jego wdrażania było niewystarczające, niepełne i wymagało późniejszej korekty.

Symboliczne zerwanie

Ofiarą „świętego spokoju" nie mogą padać projekty, które należało załatwić raz a dobrze i więcej do nich nie wracać. Starając się o szerokie poparcie społeczne, zarówno konserwatystów, jak i liberałów, zapomina się, że nie da się zadowolić wszystkich. Zwłaszcza wtedy, gdy unika się podjęcia jakiejkolwiek decyzji.

Dotyczy to również przeciągania w nieskończoność tzw. wojen światopoglądowych. Takie lawirowanie, jak chociażby w sprawie związków partnerskich, in vitro, Funduszu Kościelnego, a wcześniej konwencji antyprzemocowej czy ostatnio „pigułki po", wprowadza w zakłopotanie lub wręcz złość wszystkich zaangażowanych obserwatorów batalii światopoglądowych. Dużo „taniej" byłoby powiedzieć: my nigdy na żadne z tych rozwiązań się nie zdecydujemy. I pójść dalej.

Jak jednak wprowadzać nawet proste zmiany, gdy poparcie społeczne pani premier leci na łeb na szyję? I zbliża się do poziomu, w którym pod koniec urzędowania cieszył się Donald Tusk? Odpowiedzią może być długo zapowiadane w Platformie „nowe otwarcie".

Co konkretnie może zrobić premier Kopacz? Może określić zręby nowej polityki. Żeby to skutecznie uczynić, trzeba mankamenty i niedociągnięcia poprzednika nazwać po imieniu. Zwłaszcza jeśli te co rusz dają o sobie znać, jak choćby wieloletnie zaniedbania w górnictwie. Bez tego odcięcia się i „napiętnowania" każdy projekt Kopacz będzie ledwie przypisem do działań rządów Tuska. Lub, co gorsza, dokonania pani premier zostaną na wieki obciążone hipoteką polityki „ciepłej wody w kranie".

Oczywiście w dość ograniczonym stopniu ekipa Ewy Kopacz może oddzielić przeszłość grubą linią, tak jak to rozumiał Tadeusz Mazowiecki. Ten rząd w istotnej części ponosi odpowiedzialność zarówno za to, co się poprzednikowi pani premier udało, jak i za to, co mu nie wyszło. I chociaż Tusk zwolnił miejsce jako niepokonany, to – jakkolwiek paradoksalnie by to zabrzmiało – nie jako zwycięzca. Na zwycięstwo w wyborach muszą dopiero zapracować Kopacz i kierownictwo PO. A to daje pani premier mandat do stworzenia bardziej wyrazistego i autorskiego przekazu.

Taki krok – symbolicznego zerwania – jest o tyle trudny, że jeszcze wczorajsi malkontenci polityki Tuska dziś otwarcie głoszą, że tęsknią za „prezydentem Europy". Ale czyż nie podobnie było w przypadku premiera Jerzego Buzka?

Autor jest publicystą, w latach 2011–2014 był członkiem zespołu Instytutu Obywatelskiego (think tanku PO)

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Źle o Nawrockim, dobrze o Hołowni, w ogóle o Mentzenie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte. Wiemy już, co zrobi nowy prezydent
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne