Tegoroczny szczyt państw skupionych w grupie G7 – kolejno według wielkości gospodarek mierzonych poziomem produktu krajowego brutto to: USA, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Włochy i Kanada – skupiał uwagę obserwatorów bardziej ze względu na osobowości niektórych jego uczestników niż w oczekiwaniu na jakieś przełomowe czy chociażby ważne decyzje. Uderzające jest to, że nawet poważni amerykańscy komentatorzy za osiągnięcie uważają fakt, że ich nowy prezydent nie popełnił żadnej większej gafy.
Słabnące G7
Niektórzy nadal określają G7 jako grupę najbardziej wpływowych krajów świata, choć przecież nie skupia ona ich wszystkich. Gdy została zainicjowana cztery dekady temu – wtedy jeszcze, w roku 1975, jako G6, bez Kanady, która dołączyła rok później – dwa bez wątpienia wielce wpływowe kraje, Związek Radziecki i Chiny, nie znalazły się w tym gronie. Stało się tak z oczywistych powodów, gdyż intencją tego zgromadzenia najbogatszych krajów kapitalistycznych było narzucanie innym korzystnego dla nich samych sposobu funkcjonowania gospodarki światowej. G7 uzurpowała sobie prawo przewodzenia całemu światu, choć bynajmniej nigdy nie reprezentowała interesów globalnej gospodarki i całej ludzkości. Również wtedy, gdy z inspiracji prezydenta Clintona w roku 1997 doproszono do tego grona Rosję, ale jedynie do obrad na tematy gospodarcze. Trwało to do roku 2014, kiedy to po aneksji Krymu zawieszono jej członkostwo i G8 znowu stało się G7.
G7 to już też nie siedem największych gospodarek świata. To fakt, że mając zaledwie 10 proc. światowej populacji, grupa ta wytwarza około 47 proc. światowej produkcji, licząc na podstawie kursu rynkowego ich walut. Gdy natomiast zastosować lepszą dla porównań miarę, a mianowicie parytet siły nabywczej (PSN), to jest to już tylko około 31 proc. światowego produktu brutto. I udział ten systematycznie spada, gdyż cała reszta świata charakteryzuje się przeciętnie wyższym tempem wzrostu. Tak też będzie w przyszłości i już pod koniec następnej dekady G7 wytwarzać będzie zaledwie piątą część światowej produkcji (licząc PSN). Już obecnie Indonezja ma większy PKB niż Wielka Brytania, Meksyk wyprzedza Włochy, a Arabia Saudyjska jest przed Kanadą. Gdyby zebrać siedem faktycznie największych gospodarek świata z maksymalnym PKB według PSN, to tylko trzy kraje z G7 znalazłyby się w tym gronie, a dołączyłyby doń cztery inne. Kolejno według poziomu PKB w skład takiego G7 weszłyby: Chiny, USA, Indie, Japonia, Niemcy, Rosja i Brazylia.
G6 + 1
Doraźnie jednak co innego jest ważne. Otóż goszczone przez premiera Włoch Paola Gentiloniego spotkanie G7 okazało się szczytem G6 + 1, a to ze względu na poglądy i zachowanie nowego prezydenta USA. Wizyta w Taorminie była dla niego tylko jednym z sześciu przystanków na trasie tygodniowej podróży, podczas której odwiedził także Rijad, Izrael, Zachodni Brzeg, Watykan i Brukselę. Trasa jego pierwszej podróży zagranicznej miała podkreślić zaangażowanie w ważne międzynarodowe sprawy, choć przyniosła mizerne rezultaty, a czasami robiła wrażenie, jakby przywódca najsilniejszego państwa świata traktował ją jako jeszcze jeden reality show.
Stany Zjednoczone już za prezydentury Billa Clintona dowiodły, że nie nadają się do roli światowego przywódcy. Ani tzw. wolnego świata, ani tym bardziej całego. Tę nieprzydatność jeszcze bardziej potwierdziła administracja Georga W. Busha i choć później Barack Obama nieco poprawił globalną pozycję USA, to i tak nie zmieniło to istoty rzeczy. Krótkotrwała epoka dominacji USA, kilka lat po upadku Związku Radzieckiego ćwierć wieku temu, minęła bezpowrotnie. I jeśli Donald Trump naiwnie wierzy, że to właśnie on jest powołany, aby uczynić Amerykę znowu wielką, to szybko rozczaruje siebie i tych, którzy mu lekkomyślnie zawierzyli.