Z tego punktu widzenia największa opozycyjna partia sporo ryzykuje, negując potrzebę szybkiego przyjmowania wspólnej waluty. Chce zyskać na znaczeniu, wykorzystując tradycyjnie polski strach przed nieznanym, a w zamian może zmontować przeciw sobie siłę być może potężniejszą – młodych ludzi, którzy podjęli ryzyko i kupili mieszkania, a teraz drżą o swą wypłacalność.
Dla nich, tysięcy Polaków, którym nie trzeba przypominać, że traktat akcesyjny oznaczał zgodę na euro – osłabienie złotego jest tematem numer jeden. A każdy, kto w nim pomaga – jest wrogiem numer jeden.
Frankobiorcy mają też wroga numer dwa. Są nim ci wszyscy ekonomiści – choć podobne w tonie wypowiedzi padały również ze strony Pałacu Prezydenckiego – że kredyty "trzeba było brać w złotówkach", a nie "spekulować w obcej walucie".
Takie uwagi brzmią równie bezczelnie jak słynne Cimoszewiczowe: "trzeba się było ubezpieczyć". Nikt o zdrowych zmysłach nie kupował mieszkania, by spekulować na walucie. Kupował, by mieszkać, bo mieszkać gdzieś musiał, a na kredyt w złotych stać go nie było. Jeżeli ktokolwiek w tym kraju zasługuje na pomoc, to właśnie młodzi ludzie u progu życia, którzy na to życie pożyczyli we frankach. Ale nie marzą oni o sztucznym zawyżaniu kursu czy rządowych gwarancjach spłaty. Wystarczy, że politycy nie będą pogarszać sytuacji. Skoro w traktacie akcesyjnym zdecydowaliśmy, że euro ma być, to niech będzie. Taka była umowa.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/blog/2008/11/23/krzysztof-szwalek-zadluzeni-we-franku-kontra-wrogowie-euro/]Skomentuj[/link][/ramka]