Bo to do niczego nie prowadzi – w niedługim czasie wszyscy robią to samo, co powoduje, że struktura depozytów po krótkim zachwianiu wraca do stanu sprzed wojny cenowej, ale ceną za to jest o kilka proc. wyższa stopa procentowa, czyli wyższe koszty „za darmo”, niższe zyski itd. Na koniec apelu wyraził jednak wątpliwość, czy aby nie skończy się tak jak zawsze, czyli wszyscy inteligentnie pokiwają głowami, wrócą do swoich banków i… zrobią to, co zwykle, czyli pójdą za przykładem tego pierwszego, który wykopie wojenny topór.
Może ta gorzka refleksja wynikała z tego, że wnioskodawca parę lat temu był właśnie tym od wojennego topora, a więc wiedział, co mówi. A może jego wątpliwość była jednak bardziej na miejscu niż ten zdawałoby się sensowny apel? Bo wezwania tego typu ocierają się o zmowę cenową, a gorzka refleksja, że każdy zrobi, co zechce, jest mimo wszystko pochwałą rynku i konkurencji?
Ale nic nie jest tak jak dawniej. W tym konkretnym przypadku wojna o depozyty dla jednych banków oznacza umocnienie ich pozycji na rynku, dla innych śmiertelne niebezpieczeństwo, dla wszystkich natomiast zbliżanie się do nowej anomalii ekonomii, czyli modelu biznesowego, którego zasadą jest drogo kupić, tanio sprzedać. Ba, jeśli przyjąć, że odpowiednikiem sprzedaży są w tym przypadku kredyty, to tu ostatnio nie ma żadnej transakcji. Czyli: drogo kupić tylko po to, aby mieć.
I wydaje się, że doszliśmy do absurdu,
tak jednak nie jest. W przypadku banków bowiem depozyty to produkt, ale także płynność. Do pierwszego aspektu można przyłożyć kryterium efektywności, do drugiego już nie. Jeśli ceną za większe depozyty są wyższe koszty, to można to jakoś przeżyć. Jeśli jednak ceną za ich brak jest utrata płynności, to mała jest satysfakcja z tego,