Pretekst: otwarcie wrocławskiego centrum firmy Ernst & Young. Tego typu „zakładów" jest w Polsce ok. 300, zatrudniają ok. 40-50 tys. ludzi. Są dwie strony tego medalu. Tylko jedna lśni. To dobrze, że w Polsce powstają nowe miejsca pracy.
Z drugiej strony nie ma innych powodów do hurraoptymizmu. Przeksięgowywanie faktur, ewidencjonowanie w systemie transakcji, nocne call-center dla klientów z całego świata, płaska struktura utrudniająca awans zawodowy i pensje poniżej średniej krajowej (niejednokrotnie poniżej 2 tys. zł brutto) nie są elementami na których tworzy się przewagi konkurencyjne. Przewag nie tworzy się zwykle dzięki podwykonawstwie. Chyba, że oferuje się niskie koszty. A jak wiadomo Polska to nie Chiny czy Wietnam. Nigdy nimi nie będziemy i pewnie nigdy nie chcielibyśmy się nimi stać. A centra usług to współczesne fabryki. Tyle, że zamiast dziewiarek pracują tam księgowi, co znacząco zmniejsza wypadkowość.
Zdaniem urzędników PAIIZ koncerny wybierają Polskę, nie z powodu niskich kosztów, ale wysokich kwalifikacji. Śmiem twierdzić, że wybierają dlatego, że mogą bardzo tanio zapłacić za pewien zakres kwalifikacji. Trudno jednak urzędnikom PAIIZ mówić coś innego, jeśli ich praca polega na przyciąganiu takich inwestycji. Negowanie ich jakości byłoby strzałem w stopę. Dużo więcej zastrzeżeń można mieć do specjalistów.
- Centra usług wspólnych powstające w Polsce są naszą drogą do innowacyjności – mówi na łamach „Dziennika" Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek. To nieprawda. Centra to wyzysk białych kołnierzyków. Ich największą zaletą jest, że dają pracę. Jakąkolwiek. Nie wiadomo tylko jak długo. Rotacja wśród pracowników jest duża, na dodatek łatwo jest je przenieść do innego kraju. Nakłady inwestycyjne na ich uruchomienie są bowiem zwykle stosunkowo niewielkie. Innymi słowy: niestabilna przyszłość za niezbyt cukierkową teraźniejszość.
„Gazeta Wyborcza"