Chodzi oczywiście o dochód narodowy. Michał Boni, szef doradców premiera, przyznał niedawno, że Polsce grozi cywilizacyjny dryf rozwojowy. Oznaczałoby to, że szybki skok, jakiego polska gospodarka dokonała w ostatnich 20 latach, już się nie powtórzy.
Warto, aby wśród dziesiątek bieżących drobnych tematów tej akurat kwestii poświęcać więcej uwagi. Historia bowiem pokazuje, że krajom, które osiągnęły średnio wysoki poziom dochodu i wydostały się z biedy, rzeczywiście grozi znaczące spowolnienie tempa rozwoju.
Znany amerykański ekonomista Barry Eichengreen opublikował właśnie badanie, które to potwierdza. Pokazuje on, że osiągnięcie dochodu na głowę mieszkańca w wysokości średnio 17 tys. dolarów (w cenach z 2005 r.) jest barierą, po której szybko rozwijające się kraje często wpadały w rozwojowy dołek. To tylko statystyczna zależność, ale warto ją odnotować, gdyż właśnie Polska niedawno taki poziom dochodu przekroczyła.
Eichengreen pisze głównie o krajach azjatyckich, ale jego argumenty można częściowo odnieść do wszystkich gospodarek nadganiających zaległości do świata rozwiniętego. Każdy taki kraj może przez wiele lat notować szybkie tempo wzrostu ze względu na wykorzystanie dość prostych źródeł rozwoju. Chodzi na przykład o transfer pracowników z rolnictwa do przemysłu lub z przemysłu do niektórych usług.
Problem w tym, że w pewnym momencie kończy się okres wychodzenia z biedy, a zaczyna okres aspirowania do zamożności. Wtedy gospodarka musi uruchomić nieco bardziej skomplikowanesilniki wzrostu, jak np. inwestycje w branżach o bardzo wysokiej produktywności. To trochę tak, jakby w samolocie zamieniano silniki śmigłowe na odrzutowe.