Co gorsza, problemy narastają, a sensownych rozwiązań, które pozwoliłyby przezwyciężyć największy kryzys finansowy od II wojny światowej, brak.
Nie jest nim także zaproponowany właśnie przez Baracka Obamę plan pobudzenia rynku pracy, wart prawie 450 miliardów dolarów.
Odkąd w styczniu 2009 roku Obama przejął stery największej gospodarki świata, w Stanach Zjednoczonych ubyło aż 2,4 miliona miejsc pracy. Skala bezrobocia sięgnęła poziomu nienotowanego od początku lat 80., kiedy w czasach pierwszej kadencji Ronalda Reagana zbliżała się do 12 proc. Reaganowi udało się jednak na tyle skutecznie pobudzić rynek pracy, że jego następca George Bush (senior) przejął władzę ze stopą bezrobocia poniżej 6 proc. Obamie takiego cudu powtórzyć się nie uda. A już na pewno nie w tej kadencji.
Chcąc uniknąć masowych protestów i dalszego załamania w sondażach, amerykański prezydent pokazuje, że coś jednak robi. Tylko prawie nikt na świecie nie wierzy, że z tego starcia z kryzysem wyjdzie zwycięsko. Nie wierzą w to zwłaszcza inwestorzy, którzy nowy plan Obamy potraktowali jako informację potwierdzającą ryzyko dalszego spowolnienia gospodarczego i brak racjonalnego pomysłu, jak wyjść z zapaści. W obliczu wysokiego bezrobocia i rekordowego zadłużenia państwa można było mieć nadzieję, że Barack Obama zrozumiał, iż zwiększanie wydatków rządowych nie stwarza automatycznie nowych miejsc pracy. Ale chyba nie zrozumiał.
Cały świat szuka dziś recepty na to, jak przerwać rosnące zadłużenie i hamującą gospodarkę. Nie sądzę jednak, by dobrą odpowiedzią było zaciągnięcie kolejnego kredytu. Jedynym rozwiązaniem jest zmiana struktury wydatków i jak najmniej socjalizmu w gospodarce.