Kolejnym sygnałem dobrej koniunktury jest opublikowany dziś indeks PMI. W październiku zdołał on wyraźnie wzrosnąć, chociaż ekonomiści – między innymi pod wpływem tego, co dzieje się w strefie euro – spodziewali się spadku do mniej niż 50 pkt. Taki poziom oznaczałby spadek produkcji w krajowym przemyśle.

Wysoki PMI zapowiada, że w październiku można się spodziewać kolejnego wysokiego wzrostu produkcji przemysłowej. Analitycy często zwracają uwagę, że ten wskaźnik wyprzedzający jest mocno skorelowany ze wzrostem PKB. Jeśli PMI idzie w górę, można oczekiwać, że dynamika całej gospodarki nie będzie mocno hamować – jak obawia się duża część analityków.

Cieszmy się z tego, że jest dobrze. Nie należy jednak mieć złudzeń: nawet jeśli Polska znów okazuje się zieloną wyspą, to nie jest samotną wyspą. Jeśli np. w gospodarce niemieckiej, do której trafia największa część naszego eksportu, nie będzie dobrze, to trudno, by było dobrze u nas.

Firmy w końcu będą musiały zetknąć się z wyraźnym spadkiem zamówień. Według badań PMI zamówienia eksportowe spadają już od niemal pół roku. Wkrótce mniej kupować będą firmy krajowe – kontrahenci eksporterów. Jeśli zamówienia będą niższe, firmy nie będą miały powodu, by utrzymywać zatrudnienie na obecnym poziomie. Wzrośnie bezrobocie, a to odbije się na popycie konsumpcyjnym. Nie ma co liczyć na to, że przed osłabieniem bronić nas będą wydatki budżetu – rząd zobowiązał się przecież przez Komisją Europejską do ograniczania deficytu.

W tej sytuacji możemy być zadowoleni głównie z tego, że nie mamy takich strukturalnych problemów, jak np. duża część krajów strefy euro: nasze banki mają dużo kapitału, nie kupowały obligacji państw, co do których panuje przekonanie, że nie uregulują swoich zobowiązań, a dług publiczny jest – jak na „standardy" unijne – stosunkowo niewielki. To wszystko powoduje, że nasza sytuacja jest relatywnie lepsza od położenia państw zachodnioeuropejskich. Ale grypa strefy euro odbije się i na naszym zdrowiu. Miejmy nadzieję, że tylko katarem.