Od lat mówi się o tym, że krajom Unii, które nie wprowadziły euro, za nadmierny deficyt może grozić ograniczenie dostępu do funduszy strukturalnych. Dotąd jednak wszyscy machali na to ręką.
Po pierwsze dlatego, że zajęta własnymi sprawami strefa euro nie miała powodu specjalnie przejmować się tymi, którzy są na zewnątrz (dość kłopotów ma z Grecją, Portugalią czy Irlandią, których problemy w dodatku przerzucają się na inne kraje mające euro). Po drugie dlatego, że łamanie zasad budżetowych w strefie euro ma tak długą tradycję, że doprawdy trudno ją przebić krajom naszego regionu. No i wreszcie po trzecie dlatego, że chodzi o kraje wyraźnie biedniejsze od zachodnioeuropejskich, więc karanie ich zamrożeniem dostępu do części funduszy strukturalnych wydaje się działaniem zbyt brutalnym.
A jednak – stało się. Polityka budżetowa Węgier została właśnie jednoznacznie potępiona przez ministrów finansów Unii, a w ślad za tym poszły sankcje. I to nie byle jakie – do czasu, aż Budapeszt nie podejmie bardziej radykalnych działań ograniczających deficyt budżetowy, zamrożonych zostało 0,5 mld euro pomocy na rozwój.
My delikatnie wstrzymaliśmy się od głosu, ale krajom zachodniej Europy nie zadrżała ręka.
Teoretycznie wszystko jest w porządku. Węgry rzeczywiście zasłużyły sobie na karę. Tkwiący od sześciu lat w recesji kraj ma najwyższy dług publiczny we wschodniej części Unii i od lat zmaga się z nadmiernym deficytem. W minionym roku osiągnął pozornie piękny sukces – nadwyżkę w budżecie. Nie było to jednak efektem rzeczywistych, trwałych oszczędności, ale jednorazowych sztuczek zastosowanych przez rząd premiera Viktora Orbána, z przymusowym upaństwowieniem prywatnych funduszy emerytalnych na czele. Raz zagrana karta (w dodatku bardzo kontrowersyjna i niepomagająca w odbudowie zaufania do polityki rządu) leży już jednak na stole. A na ten rok ekonomiści prognozują ponowny wzrost deficytu do ponad 4 proc. PKB, przy recesji i braku widoków na poprawę stanu finansów.