Zacznę od wspomnień z mrocznej historii. Za czasów słusznie minionych jako osoba uprzywilejowana chodziłem w środę wieczorem do biblioteki dużego prowincjonalnego uniwersytetu, tuż przed jej zamknięciem. Jeśli nikt mnie nie ubiegł, pożyczałem „The Economist" na całą noc.
Wyjaśnienia wymaga data. Jak mogłem czytać w środę tygodnik, który ukazywał się w czwartek? A było tak.
Ktoś kiedyś poskarżył się po znajomości w ambasadzie kraju z drugiego obszaru płatniczego, że ów uniwersytet nie ma dewiz (oraz tzw. debitu) na zakup zagranicznej prasy ekonomicznej. Spotkało się to ze zrozumieniem i chęcią pomocy.
Ponieważ w poniedziałek w klubie ambasady robiono porządki i wyrzucano gazety, umyślny dostarczał je do pociągu, który dzięki życzliwości konduktora dowoził je do mojego miasta. Tu gazety odbierał kolejny umyślny i przynosił je do biblioteki. I tak już od środy rana prawie nowy egzemplarz „The Economist" leżał na półce z napisem: prasa krajów kapitalistycznych. A w nocy – pod słowem honoru – trafiał w moje ręce.
Dzisiaj „The Economist" mam w Internecie w tym samym czasie co najbogatsi ludzie tego świata. Co więcej, wiele portali dostarcza mi już przetłumaczone artykuły z „The Wall Street Journal", „New York Times" i innych periodyków. Zastanawiam się, czy wskutek tego zalewu informacji jestem mądrzejszy, czy tylko lepiej poinformowany.