A jednak liczby nie kłamią – jak dotąd w czasie wielkiego kryzysu ani nie mieliśmy nigdy recesji, ani nie wypadliśmy z czołówki najszybciej rozwijających się krajów Unii. Nie wzrosło u nas silnie bezrobocie, nie załamał się złoty, żadnemu bankowi nie zagroziło bankructwo, żaden nie zwrócił się do rządu o wsparcie finansowe. Zamiast wzorem Greków walczyć na ulicach z policją, całkiem sprawnie zorganizowaliśmy wielką międzynarodową imprezę sportową (zawiodła tylko drużyna narodowa, ale że tak będzie, proroczo ostrzegałem). A zamiast widzieć powszechne zaciskanie pasa, widzieliśmy pełne ludzi sklepy i oddawane do użytku nowe autostrady.
No to jakim cudem Polska pozostaje zieloną wyspą? Odpowiedzi są dwie. Pierwsza – krótka. Bo mieliśmy ogromne szczęście, któremu tylko trochę pomogliśmy, nie popełniając zasadniczych błędów (choćby takich, jakie popełnili Węgrzy czy Bałtowie). Druga odpowiedź jest dłuższa i wymaga wymienienia czterech przyczyn, które złożyły się na dobre wyniki gospodarcze Polski.
Po pierwsze, mamy elastyczną gospodarkę, wspieraną płynnym kursem walutowym i przyzwyczajoną do radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi (jak mówią doświadczeni przedsiębiorcy – a cóż to za kryzys w porównaniu z wczesnym Balcerowiczem czy czasami dziury Bauca...). Po drugie, jesteśmy krajem stosunkowo nisko zadłużonym, co różni nas od Europy Zachodniej. Według europejskich standardów nasz dług publiczny jest umiarkowany, stosunkowo niskie jest zadłużenie przedsiębiorstw i gospodarstw domowych. Po trzecie, korzystamy z członkostwa w Unii Europejskiej, w tym zwłaszcza z hojnych funduszy, które pozwoliły nam stale inwestować wtedy, gdy inne kraje gwałtownie ograniczały wydatki. No i po czwarte – i tu wracamy do odpowiedzi krótkiej – mamy ogromne szczęście, że wszystkie te czynniki zadziałały naraz.
Tak naprawdę to ważne pytanie brzmi inaczej: jakie są szanse, by nasze dotychczasowe atuty wystarczyły do tego, by zieloną wyspą pozostawać i w przyszłości? I tu o odpowiedź znacznie trudniej. Elastyczna gospodarka, która zniesie wszystko? Niekoniecznie. Raczej gospodarka spętana przez straszliwe biurokratyczne bariery, złe prawo i nieudolne sądy. Niskie zadłużenie? To oczywiście prawda, ale prawdą też jest to, że nasz dług publiczny zbyt mocno wzrósł w ciągu minionych czterech lat, a własnych oszczędności jest w kraju zbyt mało, by finansować jego rozwój. Fundusze przychodzące z Unii Europejskiej? Ich przyszła wielkość bardzo zależy od tego, co będzie się działo w strefie euro. Szczęście? Miejmy nadzieję, że się od nas nie odwróci, ale pewności nie mamy żadnej.
Jednym słowem, nadszedł czas na to, żeby się bardzo poważnie zabrać do wzmacniania naszych atutów. Nie ma powodu wątpić, że znaczne ograniczenie biurokracji leży w zasięgu możliwości rządu – choć od 20 lat w Polsce nikomu się to nie udało, mimo niekończącej się gadaniny i obietnic. Wymagałoby to jednak prawdziwej determinacji i radykalnych działań, by przełamać opór urzędów. Nie mniejszej determinacji wymaga ograniczenie długu publicznego, zwłaszcza jeśli miałoby mieć charakter naprawdę trwały. W sprawie przyszłego budżetu Unii potrzebna jest zarówno determinacja, jak i umiejętna polityka, która w jak największym stopniu zneutralizowałaby fakt, że nie należąc do strefy euro, Polska nie uczestniczy w najważniejszych unijnych dyskusjach finansowych.