Spada dynamika produkcji przemysłowej, w czerwcu do tego niemiłego obrazu dołączyło trzymające się dotąd dzielnie budownictwo. Struktura produkcji sugeruje, że nie najlepiej dzieje się z eksportem (zwłaszcza motoryzacyjnym – co nie dziwi, biorąc pod uwagę sytuację u zachodnioeuropejskich odbiorców), spowalniają inwestycje (zwłaszcza infrastrukturalne), a zjadane przez inflację dochody generują coraz wolniej rosnące spożycie. Dochodzą do tego oszczędności budżetowe, do których zmuszony jest minister finansów. W efekcie przestało rosnąć zatrudnienie. Słowem, po ciągle jeszcze korzystnie wyglądającym początku roku silne spowolnienie rozwoju w dalszych miesiącach staje się powoli faktem.
A Bułgaria ogłosiła właśnie, że choć formalnie spełnia wszystkie kryteria członkostwa w strefie euro i mogłaby złożyć wniosek o przyjęcie – woli się z tym wstrzymać i popatrzeć, co będzie z euro. Poszła więc w ślady Szwecji, która warunki członkostwa spełnia od lat, a jednak wniosku nie składa, stojąc z boku i obserwując, co się dzieje.
Ale pozycja Bułgarii to jednak coś innego. Obok krajów bałtyckich należy ona do gospodarek „nowej Europy", które całą konstrukcję swojej stabilności finansowej opierają od lat na stałym kursie wymiany waluty do euro. Po ciężkim kryzysie z końca lat 90., który kosztował kraj spadek PKB o 15 proc. i wybuch 1000-proc. inflacji, zdecydowano się w Sofii na wprowadzenie sztywnego parytetu: 1,95 lewa za euro.
A utrzymanie takiej stabilności waluty wymagało niezwykle oszczędnej i ostrożnej polityki finansowej. Przez dziesięć lat, aż do wybuchu globalnego kryzysu, kraj odnotowywał stałe nadwyżki budżetowe, a dług publiczny spadł ze 105 proc. PKB w 1997 r. (wówczas więcej niż w Grecji!) do 14 proc. PKB w roku 2008. Również w czasie obecnego kryzysu Bułgarzy cierpieli, ale nie pozwolili sobie na znaczne deficyty budżetowe. Kosztowało ich to oczywiście pogłębienie recesji, ale pozwala dziś z dumą pokazywać, że kraj ma jeden z najniższych w Unii wskaźników relacji długu publicznego do PKB – trzykrotnie niższy niż Polska, pięciokrotnie niższy niż Niemcy i niemal dziesięciokrotnie niższy niż Grecja.
Utrzymywanie latami stałego kursu wymiany lewa do euro miało jednak i negatywne konsekwencje. Przy systematycznie niż-szym oprocentowaniu kredytów walutowych opłacało się je zaciągać we frankach i euro (zwłaszcza że stały kurs wydawał się dobrze chronić kredytobiorców przed zmiennymi nastrojami rynków walutowych). Dziś ta potężna góra kredytów (odpowiednik 44 proc. PKB – trzy razy więcej niż w Polsce) stanowi potężne zagrożenie. Bo jeśli tylko Bułgaria byłaby zmuszona do zdewaluowania lewa, ich ogromna część stałaby się niemożliwa do spłacenia, system bankowy znalazłby się w zapaści, a obywatele – najubożsi w Unii – stanęliby w obliczu utraty znacznej części oszczędności i dochodów. W podobnej sytuacji była trzy lata temu Estonia, więc skorzystała z pierwszej okazji, by zmienić swoją koronę na euro, pozbywając się ryzyka dewaluacji.