Problem w tym, że obie te formy gromadzenia pieniędzy z myślą o przyszłości nie działają. Bo przecież sukcesem nie można nazwać kilku procent pracujących (ok. 5-6 proc.), którzy takie konta założyli, z czego tylko jedna czwarta dokonuje na nie wpłat.
Brak nawyku oszczędzania wynika z tego, że dotychczas wypłacane z ZUS emerytury są na tyle wysokie (relatywnie do ostatnich zarobków), że tak dużej potrzeby oszczędzania nie musieliśmy mieć. To się jednak zmienia, a docelowa wysokość świadczeń z nowego systemu emerytalnego wprowadzonego w 1999 r. nie przekroczy 30–40 proc. ostatnich zarobków. Świadomość spadku wysokości emerytur, połączona z edukacją choćby o zmianach demograficznych, które zachodzą na całym świecie, powinna spowodować, że nawet ze szczupłego budżetu uda się odłożyć przynajmniej niewielkie kwoty, ale regularnie.
Kluczowe powinny być jednak działania rządu w tym zakresie, które zmotywują nas do oszczędzania. I nie chodzi wyłącznie o rządowe akcje edukacyjne, które mogłyby wiele zdziałać. We wszystkich krajach, gdzie znaczna część obywateli gromadzi kapitał na przyszłość, motywatorem są zachęty podatkowe. Te, które są u nas, nie działają najlepiej. Warto wyciągnąć z tego wnioski. Koszt poprawy zachęt podatkowych może okazać się niższy niż ten wynikający z pomocy społecznej udzielonej przyszłym emerytom. Poza tym nie od dziś wiadomo, że długoterminowy kapitał pobudza gospodarkę. Wystarczy mieć pomysł na jego wykorzystanie. W wielu krajach został wykorzystany do finansowania długoterminowych inwestycji infrastrukturalnych.
Nie mam złudzeń, że większość pracujących w Polsce będzie dodatkowo oszczędzać. Można jednak sprawić, że będzie to robić znacząca ich grupa. Wystarczy tylko dobra wola.