Czy w nadchodzących kwartałach może Polsce grozić recesja? No cóż, oczywiście że może. Przecież nikt w Europie nie jest dziś uodporniony na takie zagrożenie. Recesja już w najlepsze trwa w krajach południa kontynentu (w Grecji, Hiszpanii i Portugalii nawet od kilku lat). W Niemczech tempo wzrostu PKB spowalnia tak wyraźnie, że być może już wkrótce spadnie poniżej zera. Nieźle radzą sobie jak dotąd kraje skandynawskie i bałtyckie (ale w przypadku tych ostatnich wzrost następuje po katastrofalnym spadku PKB z lat 2008–2010 i nie zapewnia jeszcze nawet zbliżenia się do poziomu dochodów sprzed kryzysu). Spośród naszych środkowoeuropejskich sąsiadów recesję odnotowują Węgry, Czechy i Słowenia. Inne kraje znajdują się zazwyczaj koło zera – albo nieco ponad kreską, albo już poniżej.
Recesja jak stara, paskudna kostucha stuka więc do wszystkich drzwi, chociaż jak dotąd nie wszystkie zdołała sforsować. Na szczęście, do niesforsowanych drzwi należą i nasze, choć kwartalna dynamika wzrostu polskiego PKB przedstawia się coraz mniej zachęcająco: 4,6 proc. w ostatnim kwartale 2011 r., potem 3,6 proc., następnie 2,3 proc., a w minionym kwartale wygląda na to, że ok. 1 proc. (dokładniej dowiemy się za tydzień, po komunikacie GUS). Jeśli wziąć do ręki linijkę i przeciągnąć trend, szybko można wyrobić sobie opinię o tym, co może nas czekać w ciągu najbliższych dwóch kwartałów...
Oczywiście, można stanowczo domagać się od recesji, by się trzymała od nas z daleka. W końcu jesteśmy przesławną zieloną wyspą na czerwonym morzu kryzysu. I jest to w sumie prawda, bo nasz PKB w ciągu minionych czterech lat zwiększył się o ponad 12 proc., podczas gdy przeciętnie w pozostałych krajach Unii spadł (w najlepszej po nas Słowacji wzrósł o 5 proc., w najgorzej radzącej sobie Łotwie spadł o 10 proc.).
Problem jednak polega na tym, że zdumiewająco dobre wyniki osiągnięte przez nasz kraj w minionych latach nie są żadną gwarancją powodzenia w roku nadchodzącym. W straszliwym roku 2009 uratowała nas przed recesją kombinacja kilku czynników: hojnego wzrostu wydatków publicznych (zwłaszcza inwestycyjnych), który zapewnił nam minister finansów; napływających szeroką strugą pieniędzy z budżetu Unii Europejskiej; osłabionego przez panikę rynkową kursu złotego, który zapewnił wsparcie dla eksporterów i zniechęcił nas do kupowania towarów z importu.
Dziś jednak te wszystkie armaty, za pomocą których udało się odpędzić sprzed naszych drzwi recesję w roku 2009, nie wyglądają niestety aż tak groźnie. Minister finansów nie będzie mógł powtórzyć swojego manewru sprzed czterech lat i sypnąć kasą, bo odnotowane wówczas wysokie deficyty budżetowe doprowadziły do nadmiernego wzrostu zadłużenia publicznego.