I znowu mamy konflikt pomiędzy rządem i Radą Polityki Pieniężnej o poziom stóp procentowych. Przypominają się nieco stare czasy – stan zimnej wojny między obiema stronami Świętokrzyskiej z lat 2001-2002 (ówczesny rząd demonstracyjnie przestał zapraszać przedstawiciela NBP na posiedzenia, pojawiały się pomysły ograniczenia niezależności banku).  Trzeba jednak uczciwie przyznać, że w porównaniu z tamtymi morderczymi bitwami, tym razem mamy co najwyżej do czynienia z drobnymi potyczkami.  Obie strony zachowują się dżentelmeńsko, szturchając się delikatnie niezbyt ostrymi szpilkami (a nie waląc kłonicą, jak wówczas).  Słowem – zupełnie inna temperatura sporu, choć przyczyna konfliktu niby taka sama.

W sumie nie ma w tym nic dziwnego. Pewne podobieństwo ówczesnej i obecnej sytuacji oczywiście występuje.  I wtedy, i dziś gospodarka spowalniała do zera, popyt krajowy spadał, a inflacja się obniżała, co według podręcznikowych zasad powinno skłaniać do wyraźnych obniżek stóp procentowych.  Z drugiej strony, skala rozbieżności stanowisk jest daleko mniejsza – w II poł. 2001 r. stopy NBP wynosiły 15-20 proc., dziś tylko 4 proc., przy podobnym wtedy i dziś poziomie inflacji.  Wówczas można było śmiało twierdzić, że drastycznie wysokie, dwucyfrowe realne stopy procentowe dosłownie zabijały popyt, sztucznie wzmacniały wartość naszej waluty i wpychały gospodarkę w recesję.  Dziś można się co najwyżej spierać, czy niższe np. o 1 pkt. proc. stopy nie doprowadziłyby do nieco słabszego złotego, chroniąc lepiej przed wzrostem bezrobocia i pozwalając gospodarce łatwiej znieść globalne perturbacje.  Wtedy można było uważać, że skrajnie restrykcyjna polityka pieniężna była głównym czynnikiem odpowiedzialnym za grożącą recesję.  Dziś nie ma wątpliwości, że zagrożenie płynie głównie z zagranicy i znajduje się poza nasza kontrolą, a umiejętna polityka pieniężna może co najwyżej łagodzić jego skutki.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że w odniesieniu do prowadzonej przez RPP polityki można sformułować szereg kłopotliwych pytań.  Realne stopy wzrosły w ciągu minionego roku z poziomu bliskiego zeru do niemal 2 proc. – niezbyt szczęśliwy wynik w okresie, gdy dynamika PKB spada z ponad 4 do 1 proc.  Z wypowiedzi obrońców tej polityki wynikało, że cały czas oczekiwali „odbicia inflacyjnego", które miało doprowadzić do przekroczenia celu NBP – niezbyt dobrze świadczy to o kwalifikacjach prognostycznych RPP, bo stało się akurat odwrotnie.  Jeśli dodać do tego widoczny gołym okiem fakt, że przynajmniej kilku członków Rady wydaje się bardziej kierować w decyzjach sympatiami politycznymi niż kompetencjami merytorycznymi, siła argumentów broniących obecną politykę nie wygląda zbyt mocno.

Oczywiście nie ma ani potrzeby, ani możliwości jednorazowego, gwałtownego cięcia stóp (takie ruchy zawsze są ryzykowne).  Oczywiście, że mleko w znacznej mierze już się wylało – poprawna analiza powinna była prowadzić do obniżek stóp już co najmniej od pół roku.  Ale cały czas nie uciekniemy od pytania, czy w sytuacji gdy w obliczu powolnego wzrostu standardem stało się obniżanie stóp do najniższego poziomu nie zagrażającego stabilności finansowej, również u nas nie powinny być znacznie niższe.  Bez ryzyka inflacji.

Witold M. Orłowski główny ekonomista PwC w Polsce