Sklepy stosują cały arsenał chwytów, które mają sprawić, że zostawimy w nich więcej pieniędzy. W tym arsenale poczesne miejsce zajmują wyprzedaże. Ale dwie z górą dekady rozwoju wolnego rynku zmieniły też konsumentów. To już nie te czasy, kiedy wystarczyło przecenić cokolwiek, by rzucali się na towar.
Amerykanie czy Brytyjczycy już buszują w sklepach szukając okazji za nawet niespełna 1/3 pierwszej ceny. Jednak u Polaków startujące niemrawo poświąteczne wyprzedaże nie powodują takiego skoku ciśnienia. Dlaczego? Nauczyliśmy się, że handlowcy niechętnie tną ceny od razu tak radykalnie jak na Zachodzie. A przy okazji wypchają zapasy zalegające magazyny.
Na razie więc atrakcyjne ceny mają pojedyncze towary, mające zwabić klientów. A to z hasłem 'wyprzedaż' ma niewiele wspólnego. Pewnie większy ruch w sklepach zrobi się na początku roku, gdy wyprzedaże nabiorą rozmachu.
Ciekawe jak długo jeszcze handlowcy będą testować cierpliwość klientów. Liczyli na wyśrubowanie w tym roku rekordu świątecznych obrotów. Nic dziwnego. Dla części branż to okres, w którym 'wykręcają' nawet 40 proc. rocznej sprzedaży. Nawiasem mówiąc, na rekord liczą też pewnie ekonomiści. W końcu popyt krajowy to jeden z trzech - obok eksportu i inwestycji - filarów gospodarki. A większa chęć do wydawania pieniędzy to także miernik naszych nastrojów.
Jednak już słychać pierwsze głosy sprzedawców, że choć przed świętami było lepiej niż rok temu, to słabiej od oczekiwań. Jeśli start wyprzedaży też tych oczekiwań nie spełni, to o rekord może być trudno.