Co ciekawe, fenomen ten nie jest spowodowany szczególnie dramatyczną sytuacją na bułgarskim rynku pracy, gdyż bezrobocie jest tam identyczne jak w Polsce (13,2 proc.). Główną przyczyną masowego exodusu Bułgarów są niskie pensje wynoszące średnio 350 euro.

W porównaniu z bułgarskimi, polskie płace, wbrew skrajnie alarmistycznym komentarzom, wcale nie są aż tak niskie. I to nie tylko dlatego, że średnio wynoszą ok. 1000 euro (dane te można uznać za fałszujące rzeczywistość, bowiem mediana i dominanta są znacznie niższe). Większe znaczenie ma dowód praktyczny. Wedle danych GUS na czasowej emigracji przebywa ok. 2 mln osób, w tym pracujący stanowią zapewne jakieś 1,7 mln. Nie jest to, jak w Bułgarii, 60, ale 10 proc. siły roboczej. I co znamienne, od 2008 r. liczba emigrantów jest wielkością stałą. Można z tego wnosić, że osiągnęła swoje maksimum i nawet spowolnienie gospodarcze nie wypędziło na saksy dodatkowych Polaków. A to oznacza zapewne, że nastąpiło zrównanie korzyści wynikających z wyższych na Zachodzie płac z kosztami (materialnymi, moralnymi i psychicznymi), jakie pociąga za sobą emigracja.

Fakt, że w Polsce nie jest aż tak źle jak w Bułgarii, nie jest oczywiście zbyt wielką pociechą. Podobnie jak umiarkowane powody do radości daje informacja, że w grudniu (warto pamiętać, że temperatury były powyżej średniej) przyrost liczby bezrobotnych był najmniejszy od sześciu lat. W końcu 13,4-proc. stopa bezrobocia jest bardzo wysoka. Wyższa niż średnia unijna (12,1 proc.) i wyższa, aż o 4,6 pkt proc., niż najlepszy wskaźnik z października 2008 r. wynoszący 8,6 proc.; oznaczało to o 700 tys. więcej miejsc pracy. Ale wtedy mieliśmy szczyt boomu gospodarczego (w 2007 r. wzrost PKB wyniósł 6,7 proc., a w 2008 r. – 4,8 proc.) i moce produkcyjne były wykorzystane w 85 proc.

Łatwiej jest odbudowywać niż budować w szczerym polu. Można zatem liczyć na stopniowe rozpędzanie gospodarki, zwłaszcza że PKB oraz wykorzystanie mocy produkcyjnych już stopniowo rośnie. W styczniu moce były wykorzystane już w 75 proc., tyle że przyrost roczny wyniósł raptem 2 pkt, co może sugerować, że na powrót do świetności trzeba jeszcze poczekać.

Na dodatek owa świetność też była umiarkowanie wspaniała, co widać, gdy sięgniemy do porównań międzynarodowych. W mekce kryzysu, Stanach Zjednoczonych, stopa bezrobocia spadła już do 7 proc. Podobnie jest w Anglii pragnącej wypędzić polskich gastarbeiterów w trosce o swój rynek pracy. My do 7-proc. wskaźnika bezrobocia jeszcze nie aspirowaliśmy. I nie wiem, czy kiedykolwiek się go doczekamy. Bo mamy szansę uniknąć kłopotów bułgarskich, ale o nieszczęściach anglosaskich na razie możemy tylko marzyć.