Na żądanie Unii Europejskiej gabinet Tuska przygotował plan obniżenia deficytu finansów publicznych ?z obecnych 4,3 proc. ?do 2,8 proc. PKB w 2015 r. ?To oznacza konieczność podniesienia podatków lub obniżenia wydatków o około 25 mld zł w skali roku. Wiadomo, że gdyby zlikwidować kosztowne przywileje różnych grup społecznych, oszczędności byłyby większe niż wymagania Unii. Ale wiadomo też, że tych przywilejów nie uda się szybko znieść. Co gorsza, rząd w ogóle nie zamierza ich likwidować, ?i to chyba nie tylko dlatego, ?że zbliża się seria wyborów. Pozostaje więc dokręcanie śruby podatkowej i oszczędzanie na wydatkach na biurokrację oraz inwestycje.
Dla przyszłości państwa taka metoda bilansowania finansów jest groźna. Wyższe podatki to groźba obniżenia tempa wzrostu gospodarczego. Podobnie niekorzystne może być ograniczenie inwestycji.
Powstaje pytanie, jak wyglądałyby długoterminowe plany państwa, gdyby nie wymagania Brukseli. Czy gabinet Tuska miałby jakikolwiek długoterminowy plan? Czy – tak jak to było przed 2004 r. – im bliżej do wyborów, tym hojniej wydawałby publiczne pieniądze?
Rządowy plan naprawy finansów pięknie wygląda ?na papierze. Oszczędności ?na biurokracji i inwestycjach, nowe i skuteczniej ściągane podatki. To wszystko zbilansuje się przy założeniu, że do Europy wróci koniunktura. Jednak wkład rządu w walkę o ożywienie gospodarcze jest symboliczny. Niestety, widzą to też rynki finansowe, które już teraz uważają polskie obligacje za bardziej ryzykowne niż Portugalii mającej dług publiczny na poziomie prawie trzy razy wyższym od naszego.