W kuluarach węglowych spółek od dawna słychać narzekania, że polski rząd, który ustala strategię dla branży na najbliższe lata, do stołu negocjacyjnego zamiast prezesów spółek zaprosił związkowców. Nikt otwarcie nie odważył się tego skrytykować, bo po co narażać się premierowi, a tym bardziej – związkom zawodowym. Mówcie co chcecie, ale w mojej ocenie słowo „tym bardziej" jest tu na miejscu. Choć nikt wprost tego nie powie, to wiadomo również, że dopóki rząd nie dogada się ze stroną społeczną odnośnie kierunków zmian, nie powstanie program naprawczy dla Kompanii Węglowej, która w szybkim tempie musi poprawić swoją płynność finansową. Oba dokumenty nie mogą być przecież ze sobą sprzeczne.

A to oznacza, że o tym, czy Kompania będzie reanimować nierentowne kopalnie czy je zamykać, czy będzie mogła zwalniać pracowników, a nawet czy będzie mogła emitować obligacje krajowe czy zagraniczne – o tym wszystkim decydować będzie nie zarząd spółki, ale jej pracownicy. A czy ci ostatni na pewno rozumieją powagę sytuacji? Mam wątpliwości. Sprzeciwili się na przykład emisji przez Kompanię eruoobligacji, bo „dofinansowanie spółek węglowych środkami pozyskanymi w wyniku emisji euroobligacji groziłoby przejęciem sektora przez międzynarodowy kapitał". Informują też, że rząd poparł ich sprzeciw wobec zamykania trwale nierentownych kopalń i wobec zwolnień pracowników.

Pozostaje więc pytanie – jakie decyzje pozostają w gestii zarządów spółek węglowych? Czy w ogóle mają coś do powiedzenia? A to przecież właśnie prezesów firm, a nie związkowców będziemy na koniec dnia rozliczać z tego, czy zdołali wyprowadzić kopalnie na prostą i czy udało im się podnieść konkurencyjność polskiego węgla. Jeśli tych dwóch celów nie uda się osiągnąć, to ten węglowy samolot, z pilotem czy bez, i tak zmierza donikąd, a w dłuższej perspektywie możemy zapomnieć o polskiej energetyce opartej na rodzimym surowcu.