Jednak sposób, w jaki dominującym graczom odbierane są ich przywileje, sprawia, że w efekcie znajdują się oni w znacznie trudniejszym położeniu niż ich rynkowi rywale. A takie podejście do demonopolizacji jest nie tylko niesprawiedliwe, ale bardzo szkodliwe. Tak było choćby w przypadku państwowej Poczty Polskiej (PP) i tak jest w przypadku Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa (PGNiG).

Pocztowego monopolistę ustawa wyznaczyła na tzw. operatora wyznaczonego. Musi świadczyć usługi każdemu i w każdym miejscu, niezależnie od tego, czy to się firmie opłaca, czy nie. W sytuacji, gdy uwolniono rynek pocztowy i pojawiła się walcząca o najbardziej opłacalne kontrakty konkurencja, ciążący na PP obowiązek stał się kulą u nogi. Regulator rynku nie pomyślał o rozwiązaniach wyrównujących szanse, bo trudno za takie uznać stworzenie funduszu, na który składają się wszyscy gracze, stosownie do udziałów rynkowych, pokrywającego straty operatora wyznaczonego. Jak łatwo się domyślić, ponad 90 proc. tego funduszu zasilać musi bowiem sama Poczta. Straty pokrywa więc z własnego portfela.

Podobny brak wizji charakteryzuje regulatora rynku energii. Naciskany przez Komisję Europejską uwolnił rynek gazu i rzucił nań PGNiG, zapominając, że spółka obarczona jest do 2023 r.  zawartym de facto przez polityków kontraktem jamalskim, w ramach którego musi kupować potężne ilości drogiego gazu. Jak w tej sytuacji rywalizować z rynkowymi konkurentami? O tym regulator nie myślał. Może natomiast nałożyć na PGNiG nawet kilka miliardów złotych kary za niezrealizowanie "gazowego obliga", w ramach którego nakazano spółce sprzedać na giełdzie określone ilości surowca. I nieistotne, że w 2013 r., gdy giełda ruszała, na gaz nie było chętnych.