Używają go producenci, cytują analitycy, tłumacząc zachowania konsumentów. Mówiąc najprościej: Polacy poszli po rozum do głowy. Nie zamierzają przepłacać, gdy nie jest to potrzebne. Przy okazji chcą kupować produkty smaczne, bezpieczne i trwałe. Zmiany wymusił ostatni kryzys gospodarczy, który nauczył nas zaciskania pasa. Jesteśmy też bardziej świadomymi konsumentami niż jeszcze kilkanaście lat temu, gdy globalne marki – za którymi tęskniliśmy w czasach komuny – były dla nas synonimem luksusu. Polowanie na okazje i promocje to dziś zjawisko powszechne. Napędzane dodatkowo tym, że naszym pensjom wciąż daleko do wynagrodzeń w krajach bogatego Zachodu.
Powodem do wstydu nie jest już także kupowanie marek własnych. Jako private label sprzedawane są obecnie nie tylko produkty pierwszej potrzeby, ale także te kojarzone z luksusem i niszowością. Rewolucję w postrzeganiu marek prywatnych zawdzięczamy głównie dyskontom, które uczyniły z nich swój znak rozpoznawczy. Chcąc zwiększyć swoją sprzedaż i poprawić wizerunek, postawiły na wysoką jakość, zachowując jednak konkurencyjną cenę. Ich produkcję zlecają często czołowym producentom, a ci z dumą mówią o współpracy z Biedronką czy Lidlem. Sukces obu tych sieci sprawił, że na rozwijanie oferty pod marką własną postawiły także delikatesy. Nie dziwi więc, że Polska jest obecnie jednym z krajów, w których udziały marek własnych sieci handlowych rosną najszybciej. Wyprzedzają nas tylko Finlandia i Szwecja.
Nie brakuje firm, które dzięki współpracy z sieciami zbudowały kwitnące biznesy i teraz ruszają z promocją własnych brandów. Ale są też takie, dla których kontrakt z siecią to być albo nie być. Ryzyko jest spore. Zawsze może się znaleźć ktoś, kto zgodzi się produkować taniej.