Na parkingach przy ich sklepach, przynajmniej w Warszawie, stoją drogie auta zamożnych klientów, którzy kupują tam nie tylko wino, sery czy owoce morza, ale także zwykłe masło, bułki i wędliny. Nikogo nie dziwi już sklep Biedronki w budynku z luksusowymi apartamentami.
Nie oznacza to jednak, że dyskonty cieszą się w Polsce dobrą opinią i w niepamięć odeszły skojarzenia się z wyzyskiem pracowników i unikaniem płacenia podatków. Dlaczego propozycja PiS, aby obłożyć sieci handlowe 2-proc. podatkiem obrotowym, nie spotkała się początkowo z powszechną falą krytyki w społeczeństwie? Być może niejeden wyborca przyznał w duchu: „dobrze tak zagranicznym wyzyskiwaczom".
Wystarczy jednak przyjrzeć się dokładniej propozycjom zwycięskiej partii, która za chwilę zacznie wprowadzać w życie swoje obietnice. To, co z pozoru ma wesprzeć rodzime sklepy, może im w efekcie zaszkodzić. Jeżeli podatkiem zostaną obłożone placówki o powierzchni przekraczającej 250 mkw., to nie zdziwmy się, że duże sieci zaczną wkrótce otwierać jeszcze więcej małych sklepów, np. w środku osiedli mieszkaniowych czy na parterach bloków mieszkaniowych, szkodząc jeszcze bardziej tradycyjnemu handlowi.
Na celowniku kręcących bicz na sieci znajdą się nie tylko międzynarodowe supermarkety i dyskonty, ale także salony samochodowe, sklepy odzieżowe, a nawet perfumerie. Wiele z nich reprezentuje polski kapitał, który walczy o utrzymanie rentowności na przyzwoitym poziomie i daje zatrudnienie. A przecież jeżeli ich biznes ucierpi, to do kasy państwowej wpłynie mniej pieniędzy.
Może zamiast straszenia kolejnymi podatkami zająć się łataniem dziur i szukaniem oszczędności? Tegoroczne dotacje budżetowe do KRUS są niemal pięć razy wyższe niż oczekiwane roczne wpływy z podatku obrotowego, który ma objąć sieci. Z kolei z powodu szarej strefy – i to tylko w rynku wódki i papierosów – rocznie nasze państwo traci 8 mld zł.