Stara chińska mądrość, przypisywana czasem (choć niesłusznie) starożytnemu strategowi Sun Tzu, mówi: jeśli dostatecznie długo będziesz siedział na brzegu rzeki, doczekasz się, że obok przepłyną zwłoki twoich nieprzyjaciół. Innymi słowy, bądź cierpliwy. Problemy z czasem rozwiązują się same, wystarczy tylko spokojnie poczekać.
Jeśli to nawet prawda, rzadko kiedy daje się odnieść do polityki gospodarczej. Grecy spokojnie patrzyli, jak ich finanse publiczne są rujnowane, a kraj coraz bardziej się zadłuża. I liczyli na to, że prędzej czy później Zeus zrobi jakiś cud i długi znikną. Albo że po wprowadzeniu euro spłacą je za nich Niemcy. Ale cud nie nastąpił, dług eksplodował, inwestorzy się przerazili i kraj praktycznie zbankrutował. No i proszę, powie ktoś, więc jednak Grekom się udało. Niekoniecznie, bo przeciętny dochód Greka, który jeszcze 20 lat temu był dwukrotnie wyższy, teraz jest o niemal 20 proc. niższy od dochodu Polaka.
My też teraz widzimy, jak na wierzch wydobywa się prawda na temat skutków polityki gospodarczej z ostatnich lat – i to nawet wtedy, kiedy przez długi czas udawało się ją różnymi sprytnymi sztuczkami ukrywać.
Mamy więc deficyt budżetu państwa, który w przyszłym roku gwałtownie wzrośnie. Nie tylko z powodu wydatków obronnych, ale także konieczności wsparcia samorządów, którym poprzednio odebrano część dochodów niezbędnych do finansowania oświaty czy służby zdrowia, a także częściowej spłaty długów, które poprzedni rząd poukrywał w różnych funduszach (z finansowego punktu widzenia było to absurdem, bo wiązało się z wyższym oprocentowaniem, ale pozwalało jeszcze rok temu mówić o „świetnym stanie budżetu”).
Mamy perspektywę gwałtownego wzrostu długu publicznego, utrzymywanego dotąd w ryzach głównie przez inflację (inflacja oznacza, że rząd oddaje realnie tylko część pieniędzy, które pożyczył), a wynikającego głównie z rozpędzonych przez ostatnie lata wydatków socjalnych. W tym zwłaszcza obiecanych nowych świadczeń, na które poprzedni rząd nawet nie próbował znaleźć żadnego finansowania.