O pułapkach czyhających na eksportowych czempionów dyskutuje się od dawna. W połowie lat 90. wieloletnia działaczka organizacji Oxfam Belinda Coote napisała obszerną książkę o losach państw, które oparły swój rozwój na eksporcie dóbr nieprzetworzonych – takich jak kawa czy surowce naturalne. Zauważyła pewien paradoks: im więcej takie państwa produkują, tym bardziej musi spaść cena dostarczanych przez nie towarów. Innymi słowy: postawienie na eksport pomaga wyjść z ubóstwa, ale nie doprowadzi do bogactwa. Schemat ten powtarzał się też w przypadku eksporterów surowców energetycznych, choć inaczej. Próbą uzyskania trwałego wpływu na cenę surowca jest choćby kartel OPEC, którego członkowie porozumiewają się co do poziomu wydobycia, dzięki czemu mogą próbować ową ceną sterować. W części z nich – przede wszystkim w krajach Półwyspu Arabskiego – uruchomiono też kanały redystrybucji fortuny, jaką przynosi ropa.
Czytaj więcej
Spadek sprzedaży, także na rynkach eksportowych, drożejące drewno z Lasów Państwowych, do tego hojne podwyżki minimalnej pensji – to wszystko mocno bije w polskie meblarstwo.
W kolejną eksportową pułapkę wpadła Japonia. Cesarstwo zaczęło od sprzedawania odbiorcom lekkich towarów i wyrobów przemysłowych, a dziś zaopatruje świat w wyrafinowaną elektronikę. Gospodarka została jednak tak bardzo przestawiona na myślenie w kategoriach „wyprodukuj i sprzedaj w świat”, że utknęła w tej samej pozycji co Urugwaj czy Bangladesz.
Częściowo wyrwali się z tego zaklętego kręgu Chińczycy. Od dobrej dekady starają się namówić przeciętnego pana Li, by wydawał więcej na rodzime produkty. I choć wzrost gospodarczy w Chinach jest dziś daleki od swoich rekordowych poziomów, trudno nie zauważyć, że poza eksportem tamtejsza gospodarka w coraz większej mierze stoi na drugiej nodze: rynku wewnętrznym.
Nadchodzące lata mogą dostarczyć naszym eksporterom wielu niemiłych wrażeń. Schemat: „tanio kupiłem na Wschodzie, przerabiam i z nawiązką sprzedaję na Zachodzie”, wpadł na geopolityczne rafy. Za chwilę konsumenci oraz kontrahenci z Zachodu mogą zacząć natrętnie liczyć ślad węglowy w swoich produktach, a nadwiślańskie lekceważące prychanie na jakąś zieloną energię czy redukcje emisji może ich trwale zniechęcić do polskich podwykonawców lub powstających nad Wisłą towarów. Obyśmy byli na to gotowi, bo z eksportem źle, ale bez eksportu jeszcze gorzej.