Robert Tomanek: Prąd podrożał o 300 proc.? W monopolu to możliwe

Sprzedawca energii elektrycznej zwiększył skokowo udział tych składników rachunku, które nie zostały przez rząd zamrożone.

Publikacja: 24.03.2023 03:00

Robert Tomanek: Prąd podrożał o 300 proc.? W monopolu to możliwe

Foto: mat. pras.

Porównując faktury za ubiegły rok, pokażę, jak pomimo szeroko nagłaśnianego zamrożenia cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych koncerny energetyczne potrafią podnosić rachunki nawet o kilkaset procent. Będzie to krótka lekcja ekonomii dotycząca metod podnoszenia cen w warunkach monopolu. Jest to też sygnał dla tych konsumentów, którzy na razie rozliczają się według prognoz i – być może – dla rządzących, których koncerny energetyczne mogą wpuścić w pułapkę. Bo rozczarowanie będzie wielkie, kiedy konsumenci wreszcie zobaczą rachunki.

Jeśli hołubieni przez rząd narodowi czempioni energetyczni powiedzą, że wyższe rachunki są efektem wzrostu podatku VAT, będzie to nieprawda, bo VAT wzrósł w odniesieniu do mniejszej części rachunków za prąd, które w rzeczywistości zdominowane są przez opłaty stałe podlegające już wcześniej stawce podatkowej 23 proc.

Intencje rządu i praktyka koncernów

Zakładam dobre intencje rządu, który wprowadził ochronę budżetów gospodarstw domowych, polegającą na zamrożeniu cen energii pod warunkiem zmieszczenia się w określonym pułapie zużycia. Rachunki, które przedstawię, uwzględniają sytuację, kiedy nie przekroczono owego progu 2000 kWh w ciągu roku, uprawniając ego do „zamrożonej” ceny.

Na przykładzie dwóch faktur porównałem ceny z grudnia ubiegłego roku oraz dwóch miesięcy bieżącego. Faktury wystawiono na podstawie faktycznego zużycia energii. Dotyczy to sytuacji, gdy nie przekracza ono 150 kWh w ciągu dwóch miesięcy, a zatem mieści się we wspomnianym wyżej limicie rocznym. Posiadacz takiego mieszkania powinien być zatem spokojny o swoje rachunki za prąd, skoro rząd go broni, a państwowe koncerny energetyczne wydają się realizować politykę rządu. Ale czy na pewno?

Porównałem faktury, analizując szczegółowo poszczególne pozycje. Średnia cena kilowatogodziny brutto pod koniec ubiegłego roku przy zużyciu 133 kWh za dwa miesiące wynosiła 1,07 zł (to wartość faktury podzielona przez zużycie energii). Natomiast w marcu tego roku tak wyliczona cena wzrosła do 2,97 zł.

Ponieważ ogromną część należnej do zapłaty kwoty stanowią opłaty stałe, niezależne od wielkości zużycia, to gdyby przeliczyć powyższą fakturę na analogiczne zużycie jak w poprzednim roku, cena jednostkowa brutto zamiast o 287 proc., wzrosłaby wyraźnie powyżej 300 proc.

Gdzie tkwi tajemnica tego gwałtownego wzrostu kosztu prądu mimo głośno oznajmianego zamrożenia cen? Otóż w rozliczeniu za ubiegły rok elementy zmienne, czyli zależne od zużycia energii, stanowiły około 50 proc. ceny netto, natomiast w tym roku stanowią zaledwie 24 proc.

Oznacza to, że sprzedawca energii zwiększył skokowo udział składników ceny, które nie są chronione przez rząd. W praktyce oznacza to, że wszelkie oszczędności energii, do których namawiają m.in. same koncerny energetyczne, dadzą mizerny efekt. Zwyczajnie nie opłaca się oszczędzać prądu. Czy to jest w interesie Polski?

Oczywiście mogę spotkać się z krytyką, że są efekty tej, a nie innej taryfy, że taryfy są różne, i że koncerny regularnie informują o tym, podpowiadając, w jaki sposób chronić się przed wzrostem cen. Tylko że akurat badana taryfa jednego z największych sprzedawców energii w Polsce, nosząca nazwę „prąd z gwarancją ceny”, jest wersją domyślną. Pomijając zachęcającą nazwę, stosowana jest z automatu, nie trzeba nic robić po informacji sprzedawcy o zmianach taryf. Idę o zakład, że taką opcję wybrała większość odbiorców zaniepokojonych galopem cen w ubiegłym roku.

Ta taryfa posiada zabezpieczenie przed wzrostem cen, które na fakturze widnieje jako stawka stała. To właśnie ona w decydujący sposób wpływa na tak wysoki wzrost opłat: o ile we wrześniu ubiegłego roku wynosiła 15,04 zł netto, to miesiąc później wzrosła do 30,85 zł, a od tego roku do 125,85 zł. Zatem wzrost łączny w ciągu niespełna pół roku wyniósł ponad 800 proc., a ktoś, kto całkowicie wyłączy wszystkie odbiorniki prądu, i tak w rok zapłaci ponad 1800 zł plus pozostałe składniki rachunku.

W ogóle nie używając prądu, dostaniemy w tej sytuacji co dwa miesiące fakturę na minimum 330 zł. Rozbój czy cwaniactwo? Nie, brutalna lekcja ekonomii w wykonaniu państwowego monopolisty, który „wynalazł” sposób przerzucenia całego ryzyka wzrostu cen energii na konsumentów.

Jak to się robi

Jak podnosić ceny, tak aby uśpić czujność konsumenta? Jedną z najpowszechniej stosowanych metod jest tak zwane rozpakowywanie usługi. Polega to na tym, że w miejsce jednej ceny otrzymujemy nagle wykaz różnych stawek, a sumarycznie cena wzrasta.

Duże doświadczenia w tym zakresie mają przewoźnicy lotniczy, którzy chętnie wprowadzają opłaty za dodatkowy bagaż (jednocześnie zmniejszając wymiary bagażu podstawowego), za więcej miejsca (jednocześnie redukując odstępy między fotelami) itp.

A jak to robią nasi energetyczni czempioni? Podobnie. Wymienię tylko kilka opłat, które można znaleźć na fakturze: stawka stała ceny (o tym już wspominałem), opłata za dodatkowy cykl handlowy (cokolwiek to znaczy), opłata kogeneracyjna całodobowa (ktoś wie, o co chodzi?), dwa rodzaje opłat dystrybucyjnych, opłata przejściowa, opłata mocowa (ciekawe byłyby wyniki ankiety wśród odbiorców, czy wiedzą, co to znaczy). Pewniej specjaliści zajmujący się kształtowaniem cen tych naszych czempionów mają pewnie jeszcze wiele innych pomysłów.

Wzorców dostarcza ekonomia i historia. Przykładowo, w średniowieczu, kiedy pobierano opłaty za przejazd mostami, pojawiła się również opłata za przepłynięcie pod mostem. Zatem możliwości, jakie stoją przed firmami energetycznymi, są nieograniczone, nic tylko strzyc konsumentów, bo ci wybór mają niewielki. W mętnej wodzie skomplikowanych cenników i rozbudowanych umów, które zapewne mało kto czyta, cena staje się nieostra i konsument uzależniony od dostawcy staje pod ścianą.

Przejrzystość cen komplikuje czasem życie monopolistom: przykładem mogą być ceny paliw na stacjach benzynowych. Pozwalają one na łatwe porównywanie ofert poszczególnych sieci i analizowanie zmian, a także porównania międzynarodowe, zwłaszcza na terenach przygranicznych. W przypadku koncernów energetycznych takie bariery nie istnieją. Czy zatem jesteśmy bezradni?

Czy jest jakieś wyjście

Tu znowu warto sięgnąć do ekonomii. Działania koncernów energetycznych możliwe są dzięki ich pozycji monopolistycznej i bezradności organów antymonopolowych. Najprostsze rozwiązanie, polegające na wprowadzeniu powszechnej konkurencji, może być trudne do wprowadzenia i czasochłonne. Poza tym politycy i tak wywiesili w tej kwestii białą flagę.

Uwarunkowania polityczne, historia wcześniejszych zmian, a także względy strategiczne będą stanowić barierę dla demonopolizacji i prywatyzacji. Bo demonopolizacja wymaga prywatyzacji, po to, by rząd stał po stronie konsumentów, a nie producentów.

Jednak w warunkach złożonych systemów gospodarczych, w sytuacji kiedy realne są obawy przejęcia kluczowych dla bezpieczeństwa państwa i konsumentów firm przez wrogie (lub potencjalnie wrogie) podmioty, perspektywa prywatyzacji napotyka na poważne przeszkody. Dlatego ekonomiści mówią o tak zwanym drugim po najlepszym rozwiązaniu decyzyjnym (ang. the second best solution). W tym przypadku jest to silna kontrola antymonopolowa.

W naszym kraju, jak w wielu państwach demokratycznych z gospodarką rynkową, od wielu lat funkcjonuje urząd antymonopolowy, jest to Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Od czasu do czasu słyszymy o spektakularnych działaniach tej instytucji. Jednak czy jest ona wystarczająco aktywna w sferach działania potężnych państwowych czempionów? Czy jest w stanie skutecznie kontrolować i przeciwdziałać praktykom monopolistycznym podejmowanym przez multikoncern paliwowy czy potężne spółki energetyczne? Moim zdaniem nie.

Firmy te znajdują się w bezpośrednim zarządzie państwa, swoimi aktywami gwarantują realizację wielkich projektów, a menedżerowie dobierani są zgodnie z potrzebami polityki i polityków (tak, są konkursy, ale darujmy sobie ten argument). Czy ktoś wyobraża sobie, aby szef potężnego koncernu energetycznego usadowiony tam przy wsparciu rządzących liczył się z instytucją, która ma zdecydowanie słabszą pozycję, a jej szef powoływany i odwoływany jest przez premiera? Nie sądzę.

W mojej ocenie wspomniany urząd antymonopolowy powinien być umocowany podobnie do Narodowego Banku Polskiego czy też Najwyższej Izby Kontroli. Tylko tak chroniona niezależność tego urzędu może hamować zapędy monopolistów. Ta niezależność jest w interesie konsumentów, ale także – paradoksalnie – samych rządzących.

Bo ciekawe, co zrobi rząd, kiedy takie wyliczenia, jak moje staną się przedmiotem debaty publicznej i ogromnej presji społecznej. Będą kolejne tarcze, ręczne sterowanie taryfami koncernów energetycznych, czy też może kolejna akcja reklamowa, która będzie miała za zadanie przekonać konsumentów, że wyższe rachunki za prąd to fatamorgana? Że tym, którzy płacili 200 zł i teraz płacą 400 zł wydaje się tylko, że prąd jednak podrożał. A poza tym powinni cieszyć się, że płacą 400 zł, a nie 1000 złotych. Uwierzą?

Robert Tomanek jest profesorem Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, w przeszłości był rektorem tej uczelni i podsekretarzem stanu w Ministerstwie Rozwoju, Pracy i Technologii

Porównując faktury za ubiegły rok, pokażę, jak pomimo szeroko nagłaśnianego zamrożenia cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych koncerny energetyczne potrafią podnosić rachunki nawet o kilkaset procent. Będzie to krótka lekcja ekonomii dotycząca metod podnoszenia cen w warunkach monopolu. Jest to też sygnał dla tych konsumentów, którzy na razie rozliczają się według prognoz i – być może – dla rządzących, których koncerny energetyczne mogą wpuścić w pułapkę. Bo rozczarowanie będzie wielkie, kiedy konsumenci wreszcie zobaczą rachunki.

Pozostało 94% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację