Nie wydaje się, aby Polsce groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo militarne. Rosyjska armia okazała się zdumiewająco słaba, źle dowodzona, źle zaopatrzona, przeżarta przez korupcję. Nie jest to zresztą aż tak dziwne. Przez ostatnie 200 lat rosyjską armię zawsze uważano za niezwyciężoną potęgę, ale na polu bitwy okazywała zaskakującą słabość. W czasie wojny krymskiej uległa nowocześniej uzbrojonym Francuzom i Anglikom. Pół wieku później skompromitowała się, walcząc z Japończykami. W czasie I wojny światowej została rozbita przez armię kajzera, na początku kolejnej odniosła szereg straszliwych klęsk z rąk Wehrmachtu. Późniejsze wielkie zwycięstwa przysłoniły te niepowodzenia. Należy jednak pamiętać, że jej zwycięstwo w II wojnie światowej było możliwe tylko dzięki gigantycznym dostawom z USA – sowieccy żołnierze strzelali amerykańską amunicją, jeździli amerykańskimi jeepami, nosili amerykańskie buty i żywili się amerykańską puszkowaną wieprzowiną. O wyniku wojny zdecydowała przewaga ekonomiczna USA nad III Rzeszą, dzięki której Armia Czerwona uzyskała ogromne zasoby niezbędne dla pokonania wroga.

Podobnie jak 80 lat temu również dziś wynik wojny rozstrzygnie się prawdopodobnie na polu ekonomicznym, a nie militarnym. Jak oceniają wojskowi, na froncie doszło do strategicznego impasu, a barbarzyńskie bombardowania ukraińskich miast raczej doprowadzą do scementowania nienawiści wobec agresora niż do kapitulacji (znacznie bardziej niszczycielskie alianckie bombardowania nie spowodowały załamania III Rzeszy). Mimo ogromnych strat gospodarczych Ukraina zapewne przetrwa ataki dzięki pomocy z zagranicy.

Jak się więc wydaje, największą rosyjską szansą na zwycięstwo jest zniechęcenie Europy do wspierania Ukrainy. Zachód nałożył na Rosję sankcje, które wprawdzie nie rzuciły jej na kolana (nie miały takiego celu), ale doprowadziły do bolesnych strat. Gospodarka jest w ciężkiej recesji, bez perspektyw szybkiego powrotu do wzrostu. Pokomplikowało się życie rosyjskiej klasy średniej, której trudniej już korzystać z uroków zachodniego stylu życia (nawet Big Maca zastąpił lokalny produkt). Ale co najważniejsze, europejska polityka energetyczna idzie w stronę trwałego uniezależnienia się od rosyjskich dostaw gazu i ropy, co na dłuższą metę może stanowić dla rosyjskiej gospodarki nokautujący cios.

A co może zrobić Rosja? Uderzyć, tak silnie jak się da, starając się zniechęcić Europę do wspierania Ukrainy. A może to zrobić tylko w jeden sposób: doprowadzając do tak silnego ograniczenia dostaw i wzrostu cen gazu, aby marznący Europejczycy zmusili własne rządy do ustępstw. Tylko dwa duże kraje Unii są na tyle uzależnione od rosyjskiego gazu, że można w nie skutecznie uderzyć: Niemcy i Włochy. Jednak Włochy mają możliwość dość szybkiej zmiany kierunku dostaw, a Niemcy pośpiesznie budują terminale gazowe, które im to umożliwią. No tak, tylko że największe gazoporty będą gotowe dopiero w końcu przyszłego roku (jeśli nie będzie opóźnień). Daje to Putinowi kilkanaście miesięcy na użycie „broni gazowej”: byłaby ona skuteczna tej zimy i kolejnej. Potem szantaż przestanie działać.

Gdyby Rosja tej zimy odcięła całkowicie dostawy gazu do Niemiec, efektem byłby nie tylko dalszy wzrost cen, ale i recesja w całej Europie. Efektem byłyby też kolosalne straty dla samej Rosji, bo przeznaczonego na eksport gazu nie dałoby się sprzedać gdzie indziej. Część trzeba by spalić, część pozostałaby w ziemi. Ale, jak napisałem w felietonie sprzed niemal roku, zapędzony w róg klatki tygrys staje się naprawdę nieobliczalny.