„Winą" prezesów jest to, że mieli nieszczęście objąć posady za PO albo wcześniej. Z życiem uszedł jedynie szef PKO BP Zbigniew Jagiełło.
Przyzwyczailiśmy się już, że – ze szkodą dla polskiej gospodarki – państwowe spółki padają łupem kolejnych ekip przejmujących rządy po wyborach. I że personalne trzęsienie ziemi na szczytach korporacji rozchodzi się potem jak fale tsunami po firmach zależnych, bo kolejni nominaci ciągną za sobą ogon współpracowników.
Tym razem przejęcie władzy w spółkach Skarbu Państwa dokonuje się wyjątkowo szybko i drapieżnie – ze szkodą dla gospodarki. Nie wykluczam, że w nowym zaciągu są osoby fachowe, ale boję się, że to raczej wyjątek niż reguła. Szybkie, nieprzemyślane nominacje, dobór kadr nie według kompetencji, lecz politycznych powiązań i sympatii musi przynieść personalne pomyłki. Ich efekty – mierzone spadkiem wyników firm o kluczowym znaczeniu dla gospodarki – zobaczymy za dwa lata, gdy te przedsiębiorstwa przestaną się toczyć siłą rozpędu.
W sektorze prywatnym wymiana prezesa trwa znacznie dłużej: od poszukiwania następcy poprzez ogłoszenie sukcesji do faktycznego objęcia władzy mija nierzadko ponad pół roku. Rada nadzorcza ma szansę wybrać najlepszego kandydata, a on – dobrze przygotować się do przejęcia obowiązków od poprzednika.
W polskich spółkach państwowych takiej ciągłości brak, a każda kolejna władza zachowuje się jak najeźdźca, który po podboju obsadza zdobyte tereny swoją drużyną. Taka zmiana „właściciela", a potem kadr dokonuje się w Polsce z reguły co cztery lata (osiem lat rządów PO to wyjątek), podczas gdy na świecie w sektorze prywatnym wielkie firmy wymieniają prezesów średnio co siedem lat, a spółki notowane na GPW – co 6,5 roku.