Uziemienie samolotów przez pandemię okazało się wyjątkowo bolesnym doświadczeniem dla wszystkich korzystających z lotniczych podróży, obecny więc powrót na lotniska powinien być powitany z ulgą. Jednak wcale tak nie jest. Jeśli już możemy skorzystać z przelotów, to organizacja samej podróży staje się niewiadomą. I to dużą. Opóźnienia to jeden z problemów: nie można być nawet pewnym, czy przewoźnik nie zafunduje nam czasochłonnej przesiadki i zamiast bezpośredniego lotu do celu trzeba będzie zaliczyć po drodze jeszcze ze dwie inne poczekalnie albo koczować w nich przez kilkadziesiąt godzin.

Co gorsza, obecny chaos to jedynie przygrywka do tego, co linie lotnicze mogą nam zafundować za kilka tygodni. Gdy zacznie się rozpędzać sezon, będzie dużo gorzej, bo zanim odchudzona dwoma latami koronawirusa organizacja ruchu lotniczego wróci do możliwości obsłużenia szybko rosnącego popytu, minie sporo czasu, a już na pewno skończą się wakacje.

O ile jeszcze rok temu alternatywą byłby pewnie samochód, to teraz sen z powiek potencjalnych kierowców spędzają koszty paliwa. A należy się spodziewać, że będą dużo wyższe niż obecne 8 zł za litr. W rezultacie na sam przejazd np. na włoskie lub francuskie wybrzeże przyjdzie nam wydać przynajmniej dwa razy więcej, niż zapłacilibyśmy przed rokiem.

Niewykluczone, że w przypadku urlopowych wyjazdów trzeba będzie przywitać się z pociągami. PKP InterCity odnotowało w maju rekord frekwencji w ponad 20-letniej historii, a od stycznia przewiozło już przeszło 20 mln osób. Problem w tym, że polska kolej powiezie nas co najwyżej na zatłoczone wybrzeże Bałtyku, gdzie złupią nas właściciele pensjonatów oraz budek z rybą i frytkami. Tymczasem Polacy zasmakowali w tańszym i dużo przyjemniejszym polegiwaniu z drinkiem z palemką na hotelowym basenie w Egipcie, Turcji czy Grecji. A tam bez samolotu ani rusz.

Czytaj więcej

Na europejskich lotniskach to już nie chaos, to horror. Desperacja pracowników