Tak się składa, że w odstępie 19 lat zdarzyło mi się stać w dwóch długich kolejkach. Obie były przed bramami warszawskich zamków. Obie pojawiły się z powodu ważnych politycznych wydarzeń. W obu było pełno znajomych. Na tym podobieństwa się kończą.
Pierwsza kolejka ustawiła się w ciepły, niedzielny wieczór 8 czerwca 2003 roku przed bramą Zamku Ujazdowskiego. Kilka godzin wcześniej zakończyło się referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Blisko 60 proc. frekwencji, blisko 80 proc. głosów na „tak”. W zamku odbywało się nieco improwizowane spotkanie setek osób zaangażowanych w wypracowanie polskiej drogi do członkostwa. Było jakieś wino, a na pewno był radosny nastrój: trudny okres historii Polski kończył się, pojawiała się nadzieja na lepsze czasy.
Czy rzeczywiście przyszły lepsze czasy? Nie ma wątpliwości, że tak. W okresie członkostwa w Unii polski PKB podwoił się, stopa bezrobocia spadła z 20 do 3 proc., powstały nowe autostrady i lotniska, wartość eksportu wzrosła z 50 mld do 340 mld dol., a zamiast deficytu w naszym handlu z krajami Unii pojawiła się wysoka nadwyżka.
A mimo to znaczna część Polaków wcale nie była zadowolona. Dwukrotnie wybory wygrywała partia twierdząca, że „Polska jest w ruinie”, reformy rynkowe „spowodowały zniszczenia większe niż II wojna światowa”, a Unia za bardzo „wtrąca się w nasze sprawy”.
Rząd odmawiał respektowania wyroków europejskiego sądu, godząc się na zamrożenie ogromnych pieniędzy, które mogłyby płynąć do kraju z unijnego budżetu. Trybunał Konstytucyjny wydawał absurdalne wyroki, w praktyce otwierające drogę do formalnego polexitu. A niektórzy politycy prezentowali bzdurne wyliczenia, ile to Polska traci na członkostwie i okraszali to bełkotem o „brukselskiej okupacji”. Widać, w latach członkostwa wszystko przyszło nam zbyt łatwo. A łatwych sukcesów się nie docenia.