Inwestorzy detaliczni za oceanem lokujący oszczędności w funduszach akcji, podczas gdy instytucjonalni gracze się z nich wycofują. I tak dalej, i tak dalej... Dla każdego, kto choć trochę interesuje się giełdą, to wszystko bardzo czytelne sygnały zbliżającego się wielkimi krokami końca hossy. Zwyżki na parkietach rodzą się w panice i kończą euforią, szczególnie inwestorów detalicznych.

Hossa na Wall Street trwa już osiem lat. Przez ten czas wspomniany wskaźnik Dow Jones Industrial Average urósł o – uwaga – niemal 200 proc. Tymczasem notowania jego polskiego odpowiednika WIG20 powiększyły się zaledwie o 64 proc. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Wielu dziennikarzy ekonomicznych od trzech miesięcy z wypiekami na twarzy odnotowuje każdą dzienną zwyżkę indeksu dużych spółek z GPW. Jeżeli wzrost przekracza 2 proc., robi się z tematu hossy duży materiał. A prawda jest taka, że choć od jesieni 2016 r. WIG20 zyskał aż 30 proc., wciąż jeszcze nie dobił do poziomu z wiosny 2015 r. I nie była to wcale imponująca wartość, tylko wymęczone „górne ograniczenie" trendu bocznego trwającego cztery lata. O rekordzie z 2007 r., w tym cyklu rynkowym, możemy prawdopodobnie zapomnieć.

Boję się, że zanim hossa w Warszawie na dobre się rozkręci, Amerykanie, którzy decydują o nastrojach na światowych rynkach finansowych, dadzą sygnał do odwrotu. Drobni ciułacze w Polsce znów zainwestują w akcje w najgorszym możliwym momencie, po bardzo dynamicznych zwyżkach, tuż przed krachem. Rekiny finansjery mają na ten moment specjalną nazwę – rajd frajerów. Umiarkowane na razie napływy do funduszy akcji sugerują, że to nie ten moment. Jeszcze nie.