Nie bardzo wiadomo, czy obu przeciwników więcej dzieli, czy łączy.
Obaj stoją na czele gospodarczych supermocarstw walczących o miano pierwszych krajów świata. Mają ogromną władzę i narzędzia, za pomocą których mogą spróbować albo świat wyciągnąć z kryzysu, albo zepchnąć na same dno. Mają ambitne plany zmian: Trump chce użyć całej broni konwencjonalnej i niekonwencjonalnej (z wprawiającymi świat w drżenie tweetami i groźnymi telefonami do prezesów korporacji na czele), by „uczynić Amerykę znów wspaniałą". Xi nie musi nawet telefonować do szefów chińskich korporacji, a ci i tak wiedzą że jego celem jest „uczynić Chiny znów centrum świata". I obaj wiedzą, że nie da się tego osiągnąć bez starcia – albo porozumienia – z drugim.
Wiele mają też ze sobą wspólnego oba kraje. Są to dziś dwie największe gospodarki świata. Mają globalne interesy, mają gigantyczne zasoby, mają firmy gotowe inwestować w każdym zakątku świata, by zdobyć dla siebie i swego kraju pierwsze miejsce na rynku.
Ale oczywiście wiele też obu przywódców i oba kraje dzieli. Jeden prezydent jest rzutkim biznesmenem o rozdygotanym ego i skłonności do zawierania „szybkich deali". Drugi jest partyjnym aparatczykiem, przyzwyczajonym do długotrwałych subtelnych negocjacji, pałacowych intryg i strategicznego planowania na dekady naprzód.
Jeden kraj jest technologicznym i finansowym liderem świata, rządzącym rynkami, ale od dekad żyjącym na kredyt. Drugi jest największym producentem świata, siedzącym na wielobilionowej górze dolarów i udzielającym chętnie innym kredytu – ale w grze rynkowej niemal zawsze wyprowadzanym w pole przez sprytnych Amerykanów. Yin i yang?