Unia szykuje się do wielkiej debaty nad uzdrowieniem finansów publicznych. Diagnoza jest znana i bezdyskusyjna. Lata zbyt wysokich wydatków społecznych spowodowały duże zadłużenie państw, szybko pogłębiane przez wysokie deficyty budżetowe. Jedyną skuteczną metodą leczenia tej europejskiej choroby jest ograniczenie wydatków i zmniejszenie deficytów. Problem w tym, że recesja nie sprzyja takim cięciom. Przeciwnie, w takich czasach wydatki społeczne rosną, a żaden rząd nie powie wyborcom, że obetnie im zasiłki w okresie, gdy tracą pracę. Czyli, im kraj jest biedniejszy i w gorszej sytuacji gospodarczej, tym trudniej mu podjąć skuteczną walkę z zadłużeniem.
Propozycje, jakie rząd Donalda Tuska przygotował w celu wyleczenia finansów Unii, są bardzo ostrożne i niekonkretne. Niektóre z nich mogą nawet pogłębić kryzys. Walczymy m.in. o to, by nie zabierać funduszy unijnych państwom niespełniającym unijnych wymogów finansowych, chcemy też, by przy ocenie państw uwzględniać skutki reform emerytalnych. Pierwsze rozwiązanie pozbawi Unię skutecznego instrumentu dającego wpływ na politykę uboższych członków Wspólnoty. Druga propozycja ma rozwiązać polski problem z rosnącym szybko zadłużeniem wywołanym w części przez stworzenie systemu funduszy emerytalnych.
To wszystko są półśrodki. Podstawowym celem reform powinno być zmuszenie wszystkich państw Unii do stopniowego ograniczania deficytów. Polska może składać takie propozycje, bo sama byłaby w stanie im podołać. Jednak nie składa, bo nie chce ich wprowadzić.
Gabinet Tuska, zamiast walczyć z długiem publicznym w Polsce, poprzez księgowe manewry zmienia jego definicję. Podobnie postępuje w Unii
– zamiast domagać się reform, chce zmian sposobu podejscia do zadłużenia. Jednak dług inaczej liczony lub inaczej definiowany pozostaje nadal długiem, który trzeba będzie spłacić.