W Polsce coraz częściej mówi się o podwyżkach stóp procentowych. W największych zaś gospodarkach świata banki centralne szykują się do kolejnego etapu luzowania polityki pieniężnej za pomocą skupu obligacji rządowych (co wpływa na obniżenie ich oprocentowania).
Skąd ta rozbieżność? Możliwe są trzy wyjaśnienia. Albo polska gospodarka „odczepi się” od Zachodu i będzie przyspieszać niezależnie od słabej koniunktury za granicą. Albo krajowe warunki mogą zagrozić stabilności oczekiwań inflacyjnych. Albo też... mówienie o podwyższaniu stóp w Polsce jest przesadzone.
Moja odpowiedź balansuje na granicy opcji drugiej i trzeciej. Istnieje pewne zagrożenie dla inflacji ze strony czynników krajowych, ale za wcześnie, by określać ich znaczenie. Dlatego oczekiwanie na podwyżki stóp jeszcze w tym roku wydaje się nieco przesadzone. Oczywiście widać, że część Rady Polityki Pieniężnej chciałaby takiego ruchu, dlatego nie należy go wykluczać.
Standardowa historia o inflacji i stopach jest taka: kiedy oczekiwania inflacyjne rosną ponad założony cel, bank centralny wpływa na wzrost realnej stopy procentowej (czyli podnosi stopę nominalną bardziej, niż rosną oczekiwania inflacyjne; w okresie dekoniunktury należy odwrócić tę relację) i w ten sposób kontroluje dynamikę cen. Teoretycznie inflacja zależy od płac, dlatego podwyżki stóp powinny się zacząć, gdy wynagrodzenia zaczynają rosnąć zbyt szybko. Takiego trendu na razie w Polsce nie widać.
Najgorzej, gdy inflacja wzrasta mimo niskiej dynamiki płac. W Polsce jest to możliwe ze względu na oczekiwany wzrost VAT i cen paliw oraz napiętą sytuację na rynku żywności. Niektórzy ekonomiści dodaliby zapewne wzrost długu publicznego. Co wtedy? Jeśli istnieje ryzyko utrzymania inflacji ponad celem przez dłuższy okres, to stopy powinny iść w górę bez względu na sytuację gospodarki.