Co to oznacza dla polityków? Niestety tylko jedno: że rewolta w emeryturach to niskie ryzyko. Można więc dalej chwalić ZUS, wciąż ganić fundusze emerytalne i modyfikować system bez ryzykowania utraty popularności. Póki co, taka jest rzeczywistość. Niestety.
Doskonale rozumiem, dlaczego minister finansów potrzebuje pieniędzy z OFE. To jedyne tak potężne źródło gotówki, które ograniczy potrzeby pożyczkowe państwa, a równocześnie nie wpłynie na tempo wzrostu gospodarczego. Zmniejszenie wpływów do funduszy nie będzie bowiem oznaczać ograniczenia konsumpcji, tak jak byłoby przy kolejnej podwyżce podatków.
Minister Jacek Rostowski ukrywa jednak to, co dla ekonomistów jest oczywiste: że przyczyną zmian w systemie emerytalnym jest fatalna kondycja budżetu. Woli grać na naszych emocjach, przekonując, że ZUS jest tańszy, a OFE tuczą się na naszych prowizjach. Nie potrafię pojąć, dlaczego rząd nie chce obywatelom wyjaśnić prawdziwej sytuacji, w jakiej znalazły się finanse państwa. Dlaczego nie tłumaczy zawiłości kryzysu, a jedynie mami zieloną wyspą, obraża doświadczonych ekonomistów i poucza opozycję z sejmowej mównicy? A przede wszystkim: dlaczego tak broni się przed głębokimi reformami finansów publicznych? Czy tylko dlatego, że szybka likwidacja deficytu budżetowego nie jest prosta, a w warunkach demokracji stale jest czas przedwyborczy?
Teraz czeka nas kilka miesięcy gier i podchodów emerytalnych. PSL – partia, której liderzy OFE nienawidzą – poprze propozycje Platformy. Opozycja zostanie przegłosowana i sprawę funduszy odpuści, bo sama nie ma dobrych pomysłów.
Na koniec ustawa emerytalna trafi do prezydenta. Ten być może zgłosi jakieś wątpliwości, bo już dziś daje sygnały, że reformą emerytur się interesuje. Ale koniec końców do osłabienia OFE i tak dojdzie. Bo w Polsce życiem publicznym kierują sondażowe słupki, a nie polityczni wizjonerzy.