Nie tylko od rządu słyszymy, że Polska jest „zieloną wyspą", odporną na sztorm w światowej gospodarce. Czy to sukces polityki gospodarczej, jak chcą optymiści, czy po prostu zbieramy tzw. rentę zacofania, jak chcą pesymiści?
W obu tych wyjaśnieniach jest trochę racji. Jeśli chodzi o pierwszą falę kryzysu, to mieliśmy sporo szczęścia, bo jeszcze zanim nadeszła, rząd podjął działania pobudzające gospodarkę. Mam na myśli uchwalone w latach 2006 – 2007 obniżki składki rentowej i podatków dochodowych. Można powiedzieć, że zadziałała tu opatrzność, bo decyzje te nie były obliczone na ochronę Polski przed skutkami załamania koniunktury na świecie, którego wówczas nikt się przecież nie spodziewał. Ale odporność naszej gospodarki wynika też z tego, że jest ona ogólnie zdrowa. System bankowy nie stosował nadmiernej dźwigni finansowej, do czego przyczynił się sprawny nadzór. A nasz sektor przedsiębiorstw, dzięki lekcjom z przeszłości, potrafi się dostosowywać do różnych wydarzeń rynkowych. W latach 90., gdy prowadzona była w Polsce twarda polityka pieniężna, przedsiębiorcy nauczyli się działać w ramach twardego ograniczenia budżetowego. Z kolei na początki minionej dekady, gdy doszło do pierwszego dużego załamania popytu, nauczyli się dbać o płynność finansową. Dziś mają ogromną poduszkę płynności w postaci 180 mld zł na depozytach bankowych. Renta zacofania też odegrała rolę. Nietrudno zauważyć, że osłabienie koniunktury dotknęło w ostatnich latach głównie gospodarki dojrzałe. Spowolnienie wiąże się bowiem w pewnym stopniu z wyczerpaniem możliwości rozwoju wynikających z dyfuzji technologii teleinformatycznych (związanych z przesyłem informacji – przyp. red.) Gospodarki doganiające, które pozostają w tzw. luce technologicznej, wciąż mają duży potencjał rozwoju, jeśli uda im się zaabsorbować i upowszechnić te technologie u siebie. Polska do takich krajów ciągle należy.
Wymienione przez pana czynniki, które przesądziły o odporności polskiej gospodarki na pierwszą falę kryzysu, w większości nadal występują. Czy to oznacza, że i obecnej fali kryzysu także nie powinniśmy się obawiać?
Dziś sytuacja jest bardziej niebezpieczna, bo poziom deficytu budżetowego i długu publicznego ogranicza nasze możliwości stymulowania gospodarki od strony popytowej. Nie można bez końca obniżać podatków i podnosić wydatków, bo mogłoby to wywołać panikę na rynku polskiego długu i w ten sposób zdestabilizować gospodarkę, zamiast jej pomóc.
Sądzi pan, że rynki bardziej zaniepokoiłby nadmierny deficyt budżetowy Polski, niż jego głębokie cięcie, grożące spowolnieniem gospodarczym?