W tyle za Czechami i Węgrami

Jeśli porównamy się do Czech, Węgier czy Słowenii, to z pewnością radzimy sobie gorzej. Tam nakłady na badania i rozwój są znacznie wyższe - mówi Stanisław Kubielas, laureat nagrody Banku Handlowego za wkład w rozwój ekonomii i finansów

Publikacja: 21.11.2011 17:37

Stanisław Kubielas

Stanisław Kubielas

Foto: Fotorzepa, Szymon Laszewski Szymon Laszewski

Nie tylko od rządu słyszymy, że Polska jest „zieloną wyspą", odporną na sztorm w światowej gospodarce. Czy to sukces polityki gospodarczej, jak chcą optymiści, czy po prostu zbieramy tzw. rentę zacofania, jak chcą pesymiści?

W obu tych wyjaśnieniach jest trochę racji. Jeśli chodzi o pierwszą falę kryzysu, to mieliśmy sporo szczęścia, bo jeszcze zanim nadeszła, rząd podjął działania pobudzające gospodarkę. Mam na myśli uchwalone w latach 2006 – 2007 obniżki składki rentowej i podatków dochodowych. Można powiedzieć, że zadziałała tu opatrzność, bo decyzje te nie były obliczone na ochronę Polski przed skutkami załamania koniunktury na świecie, którego wówczas nikt się przecież nie spodziewał. Ale odporność naszej gospodarki wynika też z tego, że jest ona ogólnie zdrowa. System bankowy nie stosował nadmiernej dźwigni finansowej, do czego przyczynił się sprawny nadzór. A nasz sektor przedsiębiorstw, dzięki lekcjom z przeszłości, potrafi się dostosowywać do różnych wydarzeń rynkowych. W latach 90., gdy prowadzona była w Polsce twarda polityka pieniężna, przedsiębiorcy nauczyli się działać w ramach twardego ograniczenia budżetowego. Z kolei na początki minionej dekady, gdy doszło do pierwszego dużego załamania popytu, nauczyli się dbać o płynność finansową. Dziś mają ogromną poduszkę płynności w postaci 180 mld zł na depozytach bankowych. Renta zacofania też odegrała rolę. Nietrudno zauważyć, że osłabienie koniunktury dotknęło w ostatnich latach głównie gospodarki dojrzałe. Spowolnienie wiąże się bowiem w pewnym stopniu z wyczerpaniem możliwości rozwoju wynikających z dyfuzji technologii teleinformatycznych (związanych z przesyłem informacji – przyp. red.) Gospodarki doganiające, które pozostają w tzw. luce technologicznej, wciąż mają duży potencjał rozwoju, jeśli uda im się zaabsorbować i upowszechnić te technologie u siebie. Polska do takich krajów ciągle należy.

Wymienione przez pana czynniki, które przesądziły o odporności polskiej gospodarki na pierwszą falę kryzysu, w większości nadal występują. Czy to oznacza, że i obecnej fali kryzysu także nie powinniśmy się obawiać?

Dziś sytuacja jest bardziej niebezpieczna, bo poziom deficytu budżetowego i długu publicznego ogranicza nasze możliwości stymulowania gospodarki od strony popytowej. Nie można bez końca obniżać podatków i podnosić wydatków, bo mogłoby to wywołać panikę na rynku polskiego długu i w ten sposób zdestabilizować gospodarkę, zamiast jej pomóc.

Sądzi pan, że rynki bardziej zaniepokoiłby nadmierny deficyt budżetowy Polski, niż jego głębokie cięcie, grożące spowolnieniem gospodarczym?

Zbyt ostre cięcie deficytu, które spowodowałoby spadek popytu wewnętrznego, też nie jest pożądane, zwłaszcza gdyby zbiegło się w czasie z wyhamowaniem napływu funduszy unijnych, co nam grozi w przyszłym roku. Wówczas bowiem skończy się absorbcja środków z unijnego budżetu na lata 2007 – 2013, ale nie rozpocznie się jeszcze absorbcja środków z kolejnej perspektywy budżetowej. A popyt zagraniczny raczej nie będzie wówczas silniejszy, niż dziś.

Pod względem nakładów na badania i rozwój jesteśmy na poziomie maruderów z południa Europy, takich jak Grecja czy Portugalia

Gdzie rząd może szukać oszczędności, żeby ograniczyć deficyt budżetowy do bezpiecznego poziomu, a jednocześnie nie osłabić zanadto gospodarki?

Generalnie zasada powinna być taka, że tniemy wydatki konsumpcyjne, bezproduktywne, a oszczędzamy inwestycyjne, czyli prorozwojowe. Ale w praktyce jest to dość trudne zadanie. Należałoby pod tym kątem analizować wszystkie pozycje budżetowe. Reguła, która ogranicza tempo wzrostu wydatków budżetowych do poziomu przewyższającego inflację o 1 – 2 pkt proc., jest bez sensu, bo pozwala na jednakowe zwiększanie wydatków prorozwojowych, jak i tych, które powinny zostać zdecydowanie obcięte. Pewnym rozwiązaniem byłby tzw. budżet zadaniowy, ale ze stosowaniem tej koncepcji są u nas problemy. Pewne pole manewru istnieje też po stronie podatkowej. Wpływy podatkowe do budżetu są bowiem u nas zbyt mocno związane z fluktuacjami w gospodarce. Wystarczy, że koniunktura tylko trochę się pogorszy, a wpływy już maleją. Najprostszym rozwiązaniem tego problemu byłby podatek pogłówny, ale dziś się go już nie stosuje. Natomiast w wielu krajach, nawet tych wolnorynkowych, funkcjonują podatki od nieruchomości oraz ogólnie od własności. Takie daniny, zapewniając wpływy budżetowe nawet przy słabej koniunkturze, pozwalają rządowi zwiększać w tych okresach wydatki stymulacyjne. Oczywiście, potrzebna jest nam też reforma systemu ubezpieczeń społecznych, aby dostosować go do dzisiejszych realiów. Nie może być tak, że nawet ci rolnicy, którzy prowadzą produkcję na masową skalę, płacą składki na ubezpieczenia społeczne, jakby byli emerytami. Problem w tym, że to wszystko są zmiany długofalowe.

A jak ocenia pan potencjał do łatania dziury budżetowej na drodze dalszej prywatyzacji?

Jest tu jeszcze pole manewru, ale należy być ostrożnym. Udział sektora prywatnego w gospodarce jest już u nas porównywalny do tego, jaki mają stare gospodarki rynkowe. Do państwa należą u nas dziś głównie spółki o znaczeniu strategicznym, a w ich przypadku to, w czyich rękach się znajdują, ma znaczenie.

Czy nie ma pan wrażenia, że odporność polskiej gospodarki na ostatnie zawirowania osłabiła motywacje władz, żeby podejmować dalekosiężne reformy? Wiele państw zostało zmuszonych do reform przez rynki, a nas status zielonej wyspy uśpił.

Na pewno to, że udało się nam suchą nogą przejść załamanie koniunktury na świecie, zmniejszyło doping do reformowania sfery budżetowej. Nałożył się na to cykl wyborczy. Rząd nie był skłonny do głębokich cięć, aby nie narażać się na niezadowolenie wyborców.

Jest nadzieja, że po wyborach to się zmieni? Jakie powinny być priorytety nowego rządu w sferze gospodarczej?

Rząd powinien kłaść nacisk na zwiększenie zdolności gospodarki do realnej konwergencji z państwami starej UE. To zależy m.in. od zdolności do absrobcji technologii, a to z kolei od tego, na ile uda nam się zwiększyć nakłady na badania i rozwój (B+R). W ostatnich latach zanotowaliśmy ogromny wzrost produktywności w gospodarce, ale głównie dzięki konwergencji w sektorach mniej zaawansowanych technologicznie, gdzie nie były potrzebne tak duże nakłady na B+R. Teraz warunkiem utrzymania tempa rozwoju na dotychczasowym poziomie jest poprawa absorbcji technologii w bardziej zaawansowanych sektorach, a to wymaga ogromnych nakładów na B+R. Rządowe plany zwiększenia ich do 2020 r. do 1,7 proc. PKB, to jakieś nieporozumienie (dziś to niespełna 0,9 proc. – red.). Czesi już ten próg przekroczyli, Węgrzy są blisko. Wszystkie kraje, które poziomem rozwoju zbliżyły się do Zachodu, jak Korea Płd. i Tajwan, bardzo dużo inwestowały w badania. Tu nie chodzi wcale o to, żebyśmy wymyślali w ośrodkach badawczych wiodące technologie dla całego świata, bo to się nam prawdopodobnie nie uda, z wyjątkiem kilku nisz. Ale takie ośrodki stanowią zawsze miejsce uczenia się dostępnych już technologii i stwarzają potencjał do ich adaptacji. Drugi priorytet to dbałość o stabilność makroekonomiczną, ale temu poświęca się więcej uwagi. Ta stabilność w krajach zapóźnionych technologicznie, gdzie rozwój polega na dyfuzji technologii, powinna się opierać na luźniejszej polityce pieniężnej niż w krajach zaawansowanych technologicznie i bardziej restrykcyjnej, stroniącej od rozdawnictwa polityce budżetowej. To pierwsze sprzyja bowiem popytowi na technologie, a to drugie sprzyja konkurencji, która jest potrzebna, aby zmusić przedsiębiorstwa do wdrażania innowacji. Rząd musi jednak wspierać wydatki na badania przedinnowacyjne, bo to są często ryzykowne prace, a u nas brakuje potężnych korporacji, które miałyby własne środki na badania i mogły prowadzić je z założeniem, że połowa opracowywanych innowacji przepadnie, a tylko połowa przyniesie zyski.

Czy skutek uboczny nie będzie taki, że luźna polityka pieniężna zachęci do innowacji głównie sektor finansowy, który wobec niskich stóp procentowych musi szukać sposobów na zwiększenie zysków? To jedna z przyczyn kryzysu w USA.

Nie mówię o tak luźnej polityce pieniężnej. W USA była ona przed kryzysem ewidentnie za luźna. Stało się tak z dwóch powodów. Ostatnia dekada w USA to końcówka rewolucji technologicznej opartej na procesorze, gdy technologie informatyczne były wchłaniane przez sektor usług, w tym branżę finansową. Ta faza ostatniej fali dyfuzji pozwoliła podtrzymać wzrost gospodarczy, ale to wymagało łagodnej polityki pieniężnej. Jednocześnie produktywność nie zwiększała się wszędzie jednakowo, bo np. w sektorze nieruchomości jej wzrost jest ograniczany dostępnością gruntów. W efekcie ceny nieruchomości szły w górę. Zwłaszcza, że amerykańscy politycy doszli do wniosku, że owoce rewolucji technologicznej trzeba sprawiedliwie rozdzielić, więc stworzyli system, który ułatwiał każdemu zwiększenie swojej przestrzeni życiowej.

Jak ocenia pan zdolności Polski do absorbcji nowych technologii na tle innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej?

Jeśli porównamy się do Czech, Węgier czy Słowenii, to z pewnością radzimy sobie gorzej. Tam nakłady na badania i rozwój są znacznie wyższe. My utrzymujemy się pod tym względem na poziomie maruderów z południa Europy, takich jak Grecja czy Portugalia. Jeśli nie przeskoczymy tej przepaści - może nie cały kraj, ale przynajmniej wybrane regiony – trudno będzie nam podtrzymać wysokie tempo rozwoju. Już dziś w eksporcie produktów bardziej zaawansowanych technologicznie Czesi i Węgrzy mają nad nami ogromną przewagę. Część tego eksportu to oczywiście jest przerób, polegający na tym, że importuje się elementy i składa z nich produkty wysokich technologii, a potem eksportuje. Ale taki przerób też jest istotny, bo pozwala się uczyć, a później otwierać własne firmy tego typu. Jest to sposób na podczepienie się pod cykl technologiczny w zaawansowanych gałęziach.

Może znów pomoże nam kryzys, skłaniając zachodnie spółki, zmuszone do cięcia kosztów, do przerzucania części działalności do Polski?

To bardzo możliwe. Ogólnie zresztą kryzysy w pewnym sensie są pożyteczne, o czym pisał m.in. Joseph Schumpeter. Kryzysy mają bowiem właściwości oczyszczające, selekcyjne. Przy życiu pozostają firmy i sektory, które mają perspektywy rozwoju. Zasoby przepływają z wygasających dziedzin ku tym, gdzie mogą mieć większą produktywność. To w skali krajowej. Ale kryzys przyspieszy też proces przeniesienia części produkcji z krajów zaawansowanych, które tracą konkurencyjność, do tych uboższych i wydajniejszych. Polska faktycznie może na kryzysie skorzystać. Nasz eksport, który już staje się konkurencyjny ze względu na poziom jakości w niektórych dziedzinach, a jednocześnie pozostaje tańszy, może substytuować własną produkcję tych krajów, które znajdują się w kryzysie. Już widzimy, że Niemcy kupują więcej produktów z Polski, zamiast własnych. Stąd tak dobre dane o eksporcie.

Czyli Polska ma wciąż szanse w konkurencji z tymi krajami rozwijającymi się, np. azjatyckimi, które są już bardziej zaawansowane technologicznie, ale nadal tanie?

Kraje azjatyckie wyspecjalizowały się w produkcji w pewnych sektorach. Ale my mamy korzystne położenie. Niektóre produkty wytwarzane u nas w Europie Zachodniej mogą być tańsze, niż te z Azji, ze względu na koszt transportu. Mamy też większą elastyczność w dostosowywaniu się do preferencji konsumentów zachodnioeuropejskich. Wiele stosunkowo prostych produktów, Niemcy wolą zamawiać u nas, niż w Azji, bo ogromne znaczenie ma dla nich jakość wykonania.

Czy wzywając rząd do zwiększenia wydatków w sferze B+R, nie przecenia pan znaczenia tego czynnika rozwoju? Strategia Lizbońska, w ramach której UE miała zwiększyć nakłady na B+R do 2010 r. do 3 proc. PKB i stać się dzięki temu najbardziej dynamicznym i konkurencyjnym regionem świata, dość powszechnie została uznana za fiasko. Ale część ekonomistów tłumaczyła, że to nie dlatego, że wydatki na B+R nie wzrosły tak, jak planowano, ale dlatego, że problemem państw Europy nie jest deficyt gospodarki opartej na wiedzy, a zbyt rozbudowany system socjalny, zniechęcający do pracy.

Jest w tym trochę prawdy, ale nie byłbym tak pewny, czy jeśli chodzi o założenia, Strategia Lizbońska naprawdę była fiaskiem. Był to zbiór propozycji, dotyczących zwiększenia innowacyjności i konkurencyjności gospodarki, absorbcji technologii i tempa jej dyfuzji. Ale nie stworzono mechanizmów, które mobilizowałby do wdrożenia tych zaleceń. Strategia miała się bowiem opierać na tzw. otwartej koordynacji. W efekcie w ogóle jej nie wdrożono, m.in. dlatego, że rozpoczął się kryzys i pojawiły się problemy z budżetami. Nie mogliśmy się więc przekonać, czy jej zalecenia były słuszne. Niewątpliwie jednak różnica między nakładami na naukę w USA i Europie istnieje. Może to częściowo wynikać z tego, że Europa jest nieco zapóźniona, a kopiowanie technologii z USA wymaga mniej kapitału, niż ich kreowanie. Ale tak czy inaczej, w UE wydaje się na badania i rozwój niespełna 2 proc. PKB, czyli 280 – 300 mld dol., a w USA ok. 3 proc. PKB, czyli 400 mld dol. rocznie. W ciągu dekady ta różnica urasta do 1 bln dol. A przecież efekty badawcze działają w przyszłość, kumulują się. Być może, żeby dogonić USA, Europa powinna wydawać na B+R 6 proc. PKB? Tylko skąd takie pieniądze wygospodarować? W przypadku Polski już 3 proc. PKB to około 40 mld zł, czyli tyle ile nasz deficyt budżetowy. Inną kwestią jest, jak te pieniądze efektywnie wydać. Kredyt hipoteczny może udzielić nawet dziecko, ale udzielenie kredytu na innowacje wymaga całego systemu, którego w Polsce nie ma. To błędne koło: nie można zwiększyć wydatków na naukę, dopóki nie ma się systemu rozdzielania tych pieniędzy, ale tego systemu nie warto budować, jeśli wydatki są małe.

Z kilku opublikowanych ostatnio rankingów konkurencyjności gospodarek, w których pozycja Polski się nieznacznie osłabiła, wynika, że problemami naszej gospodarki są przede wszystkim zbyt skomplikowany system podatkowy, zawiły proces zakładania firmy, słaba infrastruktura itp. Zgadza się pan z taką diagnozą?

Mnie zawsze zastanawiało jak to możliwe, że rankingi te tak nisko nas oceniają, a mimo to napływa do nas dużo zagranicznych inwestycji. Może te rankingi są zbyt akademickie, mają za mało związków z rzeczywistością przedsiębiorców. Ale na pewno bolączki, na które wskazują, są prawdą. Infrastruktura, z wyjątkiem telekomunikacyjnej, została mocno zaniedbana. Nie mamy także na przykład infrastruktury opartej na światłowodach, pozwalających na wysokie transfery danych. System podatkowy też jest skomplikowany, co według mnie jest głównie skutkiem istnienia VAT-u. Ten podatek powinien obciążać konsumpcję, ale jest nakładany na wszelkie aktywności, a sposób jego naliczania jest bardzo skomplikowany. Łatwiejszy w poborze i rozliczaniu jest podatek od sprzedaży, taki jak istnieje w USA czy Szwajcarii. Ale tu mamy niewielkie pole manewru ze względu na unijne przepisy. Generalnie obciążenia podatkowe wcale nie są u nas na tle innych państw wysokie. Podatek korporacyjny w USA wynosi 35 proc., a u nas prawie połowę tego..

Odejdźmy od tematyki innowacji. Jak ocenia Pan walkę strefy euro z kryzysem fiskalnym?

Żeby zaproponować rozwiązanie kryzysu, trzeba przeanalizować jego przyczyny. Według mnie są one takie, że unią walutową objęto kraje bardzo zróżnicowane, m.in. pod względem poziomu rozwoju technologicznego, a więc nie tworzące optymalnego obszaru walutowego, a przyjęta przez nie waluta nie pełni wszystkich funkcji, jakie spełniać powinien pieniądz. Przed powstaniem strefy euro, gdy konkurencyjność jakiegoś kraju była niska, pogłębiał się deficyt na jego rachunku obrotów bieżących. Wówczas albo osłabiała się jego waluta, albo rosły tam stopy procentowe, i deficyt znikał. W strefie euro kraje nie mają jednak możliwości niwelowania w ten sposób różnic w konkurencyjności. Mimo to, inwestorzy nie traktowali poszczególnych krajów odmiennie. Ochoczo pożyczali oni każdemu członkowi strefy euro. To nie miałoby tak dużego znaczenia, gdyby nie drugi szkopuł. Chodzi o to, że pieniądz musi pełnić nie tylko funkcję środka wymiany, ale też funkcję przechowywania wartości w czasie. W tym celu musi istnieć system, który w każdej chwili umożliwia zainwestowanie tego pieniądza. Musi istnieć sprawna instytucja, które organizuje rynek pozbawionych jakiegokolwiek ryzyka obligacji denominowanych w tej walucie. Tego w UE zabrakło. Proszę zauważyć, że nikt nie obawia się, że USA nie spłacą długów. Rezerwa Federalna zawsze może bowiem wydrukować tyle pieniędzy, że rząd nie zbankrutuje. Na tej samej zasadzie, obaw nie budzi zadłużenie Wielkiej Brytanii czy Japonii. Trwałe rozwiązanie kryzysu w strefie euro powinno więc polegać na tym, aby EBC działał tak samo jak banki centralne tych krajów, czy to przy pomocy EFSF czy sam. Ale Niemcy tego nie chcą.

Polsce powinno zależeć na przyjęciu euro, jeśli strefa nadal będzie się rozszerzała?

Na razie ani nie spełniamy warunków konwergencji, ani stan strefy euro nie jest taki, żebyśmy mogli sobie po niej dużo obiecywać. W czasie kryzysu okazało się, że własna, elastyczna waluta dała nam dużą przewagę, umożliwiając dostosowanie eksportu. Ogólnie na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat było u nas tak, że gdy koniunktura się pogarszała, ratował nas eksport.

Inwestuje pan na rynkach finansowych?

Tak, inwestuje. Oprócz obligacji skarbowych, mam też jednostki uczestnictwa w funduszach inwestycyjnych i akcje kilku dużych spółek finansowych. I musze powiedzieć, że w czasie kryzysu jak dotąd nic nie sprzedałem. Wychodzę z założenia, że sytuacja na rynkach się poprawi, a wyjście z inwestycji teraz oznaczałoby straty.

CV

Dr hab. Stanisław Kubielas

jest profesorem Uni wer sy te - tu Warszawskiego. W tym roku został laureatem Nagrody Banku Handlowego za szczególny wkład w rozwój ekonomii i finansów. Wyróżnienie to otrzymał za książkę „Innowacje i luka technologiczna w gospodarce globalnej opartej na wiedzy. Strukturalne i makroekonomiczne uwarunkowania".

Opinie Ekonomiczne
Polscy emeryci wracają do pracy
Opinie Ekonomiczne
Żeby się chciało pracować, tak jak się nie chce
Opinie Ekonomiczne
Paweł Rożyński: Jak przekuć polskie innowacje na pieniądze
Opinie Ekonomiczne
Dlaczego warto pomagać innym, czyli czego zabrakło w exposé ministra Sikorskiego
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie Ekonomiczne
Leszek Pacholski: Interesy ludzi nauki nie uwzględniają potrzeb polskiej gospodarki
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne