Jeśli wierzyć komentatorom, to mamy kolejny kluczowy dzień w dziejach Europy. Dziś-jutro wszystko się zdecyduje, jak w hollywoodzkim filmie. Albo nastąpi happy end: porozumienie w ostatniej chwili , uporządkowanie spraw zadłużenia strefy euro, serdeczne pojednanie dłużników z wierzycielami, skuteczne wsparcie dla będących na skraju załamania rządów ze strony Europejskiego Banku Centralnego, nadciągającego z odsieczą na podobieństwo kawalerii USA w westernach (oczywiście zamiast strzelania z winchesterów EBC wesprze ich świeżo wydrukowanymi euro, za które będzie kupować bez ograniczeń ich obligacje).
Albo przeciwnie, ostateczna katastrofa: załamanie rynków, utrata resztek zaufania do rządów, fala finansowego kataklizmu, która najpierw doprowadzi do bankructw większości krajów Europy, a w konsekwencji do rozsypania się europejskiego i globalnego systemu finansowego. A w ślad za tym do biblijnego kataklizmu, który można będzie porównywać co najwyżej z sytuacją wielkiego kryzysu lat 30. (choć tym razem rzeczy pójdą jeszcze gorzej).
Jakkolwiek więc patrzeć, w końcu tygodnia czeka nas nadzwyczaj efektowny fajerwerk, stanowiący zakończenie oglądanego od czterech lat dreszczowca. Nie wiadomo tylko, czy radosne, czy katastroficzne.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że szczyt UE, na którym debatuje się nad problemami strefy euro jest bardzo ważny. Nie wątpię też, że będzie bardzo uważnie śledzony przez rynki, które na pewno na swój sposób skomentują jego wyniki – albo radosnym wzrostem, albo ciężkim spadkiem. Ale nie ma co uważać, że 8 i 9 grudnia 2011 skończy się historia i albo świat się zawali, albo zostanie zbawiony.
Jeśli nie dojdzie do satysfakcjonującego porozumienia w sprawie reform strefy euro i skutecznego wsparcia tych krajów, które bez tego sobie nie poradzą z garbem zadłużenia, reakcja rynku będzie prawdopodobnie negatywna. Niewykluczone, że w ślad za spadającymi giełdami niemal natychmiast podążą ratingi wielu krajów – i to nie tylko strefy euro. Ale stąd do prawdziwych katastrof – rozpadu strefy (czy wręcz całej Unii), natychmiastowych bankructw krajów i banków, paraliżu światowych finansów, katastrofalnej recesji – droga będzie jeszcze pewnie bardzo daleka. Słowem, za „szczytem ostatniej szansy" pojawi się zapewne propozycja kolejnego, choć bez wątpienia każde odsunięcie decyzji będzie oznaczać, że trzeba ją będzie podejmować w trudniejszych warunkach. Ale pewnie tak czy owak będzie podjęta.