Witold M. Orłowski, główny ekonomista PwC w Polsce
Określenie „zielona wyspa" zrobiło w ostatnich latach w naszym kraju wielką karierę, choć jako żywo nigdy wyspą nie byliśmy.
Może to nawet i źle, bo na wyspy zazwyczaj trudno się dostać, więc omijają je różnorodni najeźdźcy, a do nas od tysiąca lat tłumnie się zwalali ze wschodu i z zachodu, zachęceni łatwością, z jaką można było nas najechać. Poza tym wyspy zazwyczaj były ubogie, więc nikomu specjalnie się nie chciało ich podbijać – a na żyzne polskie równiny zawsze znajdywali się amatorzy. Byliśmy więc krajem beznadziejnie kontynentalnym, ze wszystkimi złymi konsekwencjami tego faktu.
Tak się jednak stało, że trzy lata temu nasz premier wraz z ministrem finansów wystąpili przed wielką mapą Europy, na której rzeczywiście wszystko było na czerwono (jak, nie przymierzając, na trudnym do przejścia suchą nogą Morzu Czerwonym), a tylko nasz kraj był zielony (jak, odnosząc się do wielkiej narodowej spuścizny literackiej, Zielona Gęś).
Początkowo wywołało to spore niedowierzanie i oczekiwanie, że już wkrótce kolor zielony zmieni się na żółty, a potem czerwony, w miarę jak gospodarka wyhamuje. Zielona wyspa jednak się utrzymywała, a nawet dokonywana gołym okiem obserwacja sugerowała, że liczby nie kłamią i w Polsce nie ma recesji. Potem zaczęło się mówienie, że kiedy tylko fala kryzysu przetoczy się przez Europę, z pozycji lidera spadniemy na sam koniec ligi wzrostu gospodarczego.