Jak wynika z artykułu opublikowanego na Ekonomii24 powołana przez sieci telewizji kablowej organizacja w ciągu ostatnich czterech miesięcy złożyła 100 wniosków o nielegalne rozprowadzanie sygnału telewizyjnego. Powiedzmy wprost: o kradzież sygnału telewizyjnego.

Ja się z tym akurat nie spotkałem, ale wiem, że w mojej rodzinnej (od niedawna) wsi nie jest niczym zdrożnym podłączenie się do wodociągu przed licznikiem, tudzież równie sprytne zapewnienie sobie dostawy prądu. I choć nikomu się tam nie przelewa, to nie robią tego ludzie na skraju ubóstwa. Takie tam po prostu panują zwyczaje. "Po co płacić, skoro można nie płacić?"

Kto jest bez winy niechaj pierwszy kamień rzuci. Ja rzucam, choć dobrze wiem, że taka moralna dwulicowość panuje także w moim otoczeniu. Tyle, że tam gdzie mieszkam nie ma zwyczaju kraść wody, czy prądu, czy sygnału z kablówki, ale jeżeli chodzi o internetowe multimedia... o, to już różnie bywa! "Skoro jest dostępne w publicznym Internecie, to o co chodzi?"

Diabełek, który tkwi w każdym z nas od razu podsunie usprawiedliwienie: "to jest kradzież?", "przecież te koncerny medialne tyle na nas zarabiają...!", "kupiłbym to, ale nie mam gdzie!", "przecież mógłbym pożyczyć tę płytę od kolegi" itp. Od milionów lat nasze umysły ćwiczą się w uzasadnieniach robienia tego, na co mamy ochotę. I uzasadnianiu, że to nie jest złe.

Uszczelnianie systemu dystrybucji różnych dóbr jest skuteczne tylko do pewnego stopnia. Nikt nie wyda na to więcej, niż traci z powodu kradzieży. Jedyną nadzieją jest edukacja, że prąd w kablu nie bierze się z naturalnej indukcji, tylko z komercyjnej elektrowni, sygnał w kablu koncentrycznym nie płynie z niebios, ale ze stacji czołowej operatora, który wydał na nia poważne pieniądze, a najnowsza płyta Rhianny nie jest co do zasady dostępna za darmo w Internecie. Tylko, że trzeba ją kupić. Bo inaczej, to Kali kraść ta krowa.