Serce mówi, że powinniśmy sobie pogratulować. Rozum jednak podpowiada, żeby być ostrożnym z hurraoptymizmem.
Fabryka nie musi bowiem składać się z linii montażowej, obsługiwanej przez zlanych potem, zmęczonych pracowników bez matury. To wizja skrajna i dość daleka od rzeczywistości. Fabryką są też ciasne boksy czy szeregi biurek ustawionych gęsto obok siebie, przy których siedzą w trybie trzyzmianowym młodzi, wykształceni ludzie z aspiracjami.
Zaletą pracy w centrach usług dla biznesu jest to, że jest. W czasach, gdy bezrobocie wśród młodych bije historyczne rekordy, to wcale niemało. To ponad 100 tys. miejsc pracy i szansa na normalne życie dla wielu polskich rodzin.
Wadą, że praca jest nie wiadomo jak długo. Taki biznes dużo łatwiej zwinąć niż tradycyjną fabrykę. I nie trzeba nawet przewozić maszyn. Wystarczy wynająć nowych pracowników – równie wykształconych i z równie dużymi aspiracjami, którzy od Polaków różnią się jedynie tym, że będą pracować za mniej.
Nie oszukujmy się – na takiej samej zasadzie te miejsca pracy trafiły nad Wisłę. Kiedyś wykonywali ją przecież Amerykanie czy Brytyjczycy. Równie dobrze mogą ją wykonywać w przyszłości Rumuni czy Albańczycy – wystarczy, że subiektywna cena ich wiedzy i kwalifikacji będzie niższa niż Polaków.