Po jednej stronie argument o utracie suwerenności, po drugiej mówi się o konieczności wskoczenia do europociągu, bo Unia pierwszej prędkości nam ucieka.
Argument opozycji o utracie niezależności w polityce monetarnej jest mocno nadużywany. Brakuje w nim bliżej sprecyzowanego sensu. Naiwnością jest bowiem twierdzić, że Polska jak i większość krajów świata nie ulega już dawno dyktatowi międzynarodowych inwestorów, tracąc w tej dziedzinie wiele z suwerenności. To inwestorzy, czyli wolny rynek, wpływają na kurs walutowy i poziom rentowności papierów danego kraju, de facto narzucając agendę reform gospodarczych i nawet skalę cięć deficytu.
Z kolei obóz rządowy, zamiast tłumaczyć długofalowe efekty dla gospodarki, istotnie nadużywa argumentów z przeciwstawnego bieguna, czyli czystej probrukselskiej retoryki. „Dość ciągłej tymczasowości w Unii, nie możemy dłużej trzymać tylko nogi w drzwiach z napisem Europa. Euroland to dziś już miejsce bezpieczne, a więc musimy tam wejść szybko", dodają rządowi eksperci. Ten ostry spór niestety może doprowadzić do ciągłej walki i w efekcie dopiero ogólnonarodowe referendum w sprawie euro pokazałoby, kto kogo przekonał.
Czy rzeczywiście powinniśmy się do takiej wizji przyzwyczajać? Zaniedbania w polityce informacyjnej rządu spowodowały jednak dużą erozję społecznego poparcia dla głębszej integracji europejskiej. Pachnie to dziś więc sromotną klęską euroentuzjastów.
Mity, półprawdy i „mądrości obiegowe", którymi karmią polskich przedsiębiorców i konsumentów obie strony, ma szanse pokonać jedynie rzetelny program informacji o wadach i zaletach wspólnej waluty. Najlepiej w oparciu o merytoryczny raport, który znów, podobnie jak za czasów prof. Leszka Balcerowicza, przygotuje NBP. Wykorzystajmy to, że dziś euro nie jest jeszcze gotowe na Polskę.