Rządy nie muszą spełniać życzeń rynków

Niektóre kraje strefy euro – te którym udało się ustabilizować poziom długu publicznego i mają nadwyżki na rachunkach obrotów bieżących - mogą jeszcze zastosować bodźce fiskalne - mówi Jordi Gali, prof. ekonomii na Uniwersytecie Pompeu Fabra w Barcelonie

Publikacja: 05.05.2013 20:27

Rządy nie muszą spełniać życzeń rynków

Foto: ROL

W 2012 r. deficyt budżetowy Hiszpanii wyniósł 7,1 proc. PKB, sporo więcej, niż Madryt obiecał Brukseli. Rząd nie dość ostro tnie wydatki publiczne i podwyższa podatki?

W tym roku deficyt budżetowy Hiszpanii zgodnie z porozumieniem z Brukselą miał spaść do 4,5 proc. PKB, a w przyszłym do 3 proc. PKB. Sądzę, że hiszpański rząd będzie się starał o więcej czasu na wypełnienie tych celów. W obecnej sytuacji, dalsze zacieśnianie polityki fiskalnej byłoby po prostu samobójcze. Próba szybkiego cięcia deficytu tylko podbiłaby stopę bezrobocia, która już dziś sięga 27 proc. i pogłębiłaby recesję. Dotyczy to zresztą nie tylko Hiszpanii, ale innych krajów z południa strefy euro.

A czy program oszczędnościowy, który Madryt prowadzi od kilku lat, przyniósł jakiekolwiek efekty?

Niewątpliwie, niemal z definicji, program ten spowolnił tempo narastania długu publicznego. Gdyby nie został przyjęty, stosunek zadłużenia do PKB byłby dziś wyższy, a przyszłe pokolenia musiałyby płacić wyższe podatki. Pytanie jednak, czy w sytuacji kryzysu społecznego, gdy ponad 6 mln Hiszpanów jest bez pracy, dług publiczny powinien być naszą największą troską.

Deficyt Hiszpanii na rachunku obrotów bieżących wyraźnie zmalał. To nie jest dowód na to, że gospodarska odzyskuje konkurencyjność, której utrata stała się źródłem jej dzisiejszych problemów?

Hiszpania faktycznie powoli odzyskuje konkurencyjność, ale nie dzięki programowi oszczędnościowemu. To raczej skutek zahamowania wzrostu płac i ich cięcia w niektórych sektorach. Najwyraźniej efekty przynoszą ubiegłoroczne reformy zmierzające do uelastycznienia rynku pracy.

MFW, a ostatnio coraz częściej unijni decydenci, przyznają, że cięcia fiskalne w zadłużonych krajach były zbyt gwałtowne. Czy ten nowy konsensus ma szansę zmienić dynamikę kryzysu?

Nie sądzę. Dziś wybieramy między złym a gorszym. Nawet jeśli zadłużone kraje otrzymają więcej czasu na uporządkowanie finansów publicznych, to ich gospodarki nie zaczną nagle kwitnąć. Co najwyżej wyhamuje tempo spadku ich PKB i wzrostu bezrobocia. To oczywiście jest pożądane, ale trudno mówić o przełomie.

A gdyby narastający sceptycyzm wobec polityki cięć fiskalnych zaowocował zgodą unijnych decydentów na nowe programy stymulacyjne?

Problem w tym, że konwencjonalne narzędzia pobudzania wzrostu zostały wyczerpane. Europejski Bank Centralny może jeszcze nieco obniżyć stopy procentowe i niewykluczone, że zrobi to już w tym tygodniu. Ale to przecież nie wywoła ekonomicznego boomu. Niektóre kraje strefy euro – te którym udało się ustabilizować poziom długu publicznego i które mają nadwyżki na rachunkach obrotów bieżących - mogą jeszcze zastosować bodźce fiskalne. Ale to ich wybór i szczerze wątpię, że zdecydują się zwiększyć wydatki publiczne tylko dlatego, że miałoby to pozytywny wpływ także na gospodarki będące w gorszej sytuacji.

Pozostają jeszcze narzędzia niekonwencjonalne...

I banki centralne, od Rezerwy Federalnej, przez EBC i Bank Anglii, po Bank Japonii, w ostatnich latach chętnie po nie sięgały. Głównie próbowały zwiększyć płynność w sektorze finansowym na drodze pożyczek dla banków lub skupowania od nich aktywów. Nie wiemy, jaka byłaby dziś koniunktura, gdyby takich działań nie podjęto, ale też trudno zaprzeczyć, że nie okazały się one cudownym eliksirem na dekoniunkturę.

Nikłe efekty niekonwencjonalnej polityki pieniężnej są sporym zaskoczeniem nie tylko dla bankowców centralnych, ale też dla wszystkich, którzy obawiali się, że nawet jeśli  ożywi ona gospodarki, to za cenę wysokiej inflację. Dlaczego tak się nie dzieje?

Mnie to w ogóle nie dziwi. Pogląd, popularny na przykład w Niemczech, że wzrost podaży pieniądza automatycznie przekłada się na wyższą inflację, jest anachroniczny i fałszywy. Przy wysokim poziomie niewykorzystanych mocy produkcyjnych, w tym wysokim bezrobociu, taka zależność nie występuje. Niekonwencjonalna polityka pieniężna nie podbija ani wzrostu, ani inflacji, także z powodu kondycji sektora bankowego. Zalanie go płynnością nie może doprowadzić do przyspieszenia akcji kredytowej w sytuacji, gdy banki muszą podwyższać kapitały. Zresztą, popyt na kredyt ze strony tych, którym banki chciałyby pożyczać, jest nikły. Firmy nie palą się bowiem do inwestowania, nie widzą wielu okazji.

Krótko mówiąc, sytuacja jest beznadziejna i gospodarka strefy euro – zwłaszcza zaś kraje z jej obrzeży - są skazane na wieloletnią recesję?

Nie wszystkie pomysły na pobudzenie gospodarki zostały wypróbowane. Jeśli wkrótce sytuacja się nie poprawi, zwłaszcza w krajach, które są na granicy rewolty społecznej, będzie trzeba sięgnąć po narzędzia, które bezpośrednio zwiększą zagregowany popyt w gospodarkach. To mogą być rozmaite wydatki rządowe, na przykład na rozwój infrastruktury, finansowane bezpośrednio przez banki centralne. Oczywiście, w świetle unijnych traktatów jest to nielegalne, nie pozwalają one bowiem na monetyzowanie deficytów budżetowych. Ale w toku walki z kryzysem łamano już wiele reguł. W tak nadzwyczajnych okolicznościach politycy powinni mieć odwagę działać nieszablonowo.

Nie obawia się pan, że inwestorzy z obawy przed konsekwencjami tak niekonwencjonalnej polityki pieniężnej zaczęliby wyprzedawać euro i obligacje państw eurolandu?

Rządy nie muszą robić zawsze to, czego życzą sobie rynki finansowe. Ale nawet, gdyby nie chciały drażnić inwestorów, w tym wypadku nie miałyby się czego obawiać. Inwestorzy na ogół reagują pozytywnie na wszelkie pomysły, które mają szansę przyspieszyć tempo wzrostu gospodarczego.

Trudno sobie wyobrazić, żeby pański pomysł zyskał aprobatę Niemiec. Zwłaszcza w sytuacji, gdy rządząca tam koalicja na kilka miesięcy przed wyborami znalazła się pod presją eurosceptycznej partii Alternatywa dla Niemiec.

Zgadzam się, że w obecnym klimacie politycznym mój pomysł nie ma szans na realizację. A to niestety jedyne remedium na problemy eurolandu, które dostrzegam.

Czy w takiej sytuacji kraje, które potrzebują jeszcze luźniejszej polityki pieniężnej i słabszej waluty, nie powinny jednak rozważyć wystąpienia z unii walutowej?

Problem w tym, że to byłoby bardzo skomplikowane i kosztowne. Z jednej strony kraje, który chciałyby wrócić do własnej waluty, powinny to zrobić z dnia na dzień. Bo gdyby była to zmiana spodziewana, doszłoby do gwałtownego odpływu kapitału z tych państw, co mogłoby wykoleić ich sektory bankowe. Ale przecież z definicji takiej zmiany nie da się dokonać z dnia na dzień. Powrót do własnej waluty wymaga przecież zbudowania nowego systemu pieniężnego. Co nie oznacza, że nie da się tego zrobić. Nawet z nieodległej historii znamy przykłady państw, które zbudowały niezależne systemy pieniężne. Dokonały tego m.in. kraje byłej Czechosłowacji i byłej Jugosławii. Ale nie było to łatwe, a w ramach UE byłoby jeszcze trudniejsze.

Dlaczego?

Zakładam, że kraje, które chciałyby ewentualnie wyjść ze strefy euro, jednocześnie chciałyby pozostać w UE. Ale jednym z filarów UE jest jednolity rynek, który opiera się na zasadzie swobodnego przepływu kapitału. Tymczasem przejście na własną walutę wymagałoby zapewne wprowadzenia ograniczenia w przepływie kapitału. Ale w krajach, w których alternatywą jest wojna domowa, z pewnością należy rozważyć nawet tak kosztowną możliwość.

Jak ten rachunek kosztów i korzyści wygląda w przypadku Hiszpanii? Paul Krugman twierdzi, że Madryt już dawno powinien zdecydować się na wypisanie się z eurolandu.

W pełni zgadzam się, że byłoby lepiej, gdybyśmy teraz mieli własną walutę. Dziś nie widać bowiem niczego, co mogłoby pobudzić hiszpańską gospodarkę: nie możemy liczyć ani na politykę pieniężną, ani na fiskalną. A gdybyśmy byli poza strefą euro, Madryt mógłby zdewaluować walutę, jak wielokrotnie robił w przeszłości, np. na początku lat 90. To wspomogłoby eksport i w końcu całą gospodarkę. Ale to coś zupełnie innego, niż opuszczenie strefy euro. W chwili dewaluacji, cały system pieniężny już istnieje, tylko zmienia się kurs waluty wobec innych jednostek płatniczych. A w chwili odrzucenia euro, cały system trzeba zbudować od podstaw. Chciałbym usłyszeć od Krugmana, jak taką operację przeprowadzić, nie wywracając całego sektora bankowego.

Rozumiem, że pańskim zdaniem Polska i inne kraje, które wciąż mają własne waluty, powinny się ich trzymać?

Każdy kraj, który ma sprawny system pieniężny i kompetentny bank centralny, powinien pozostać przy swojej walucie. Nie widzę żadnego powodu, aby do strefy euro przyłączyła się Wielka Brytania, Szwecja, Szwajcaria czy Polska. Po co miałyby sobie wiązać ręce? Inaczej byłoby, gdyby w tych krajach jedyną alternatywą wobec członkowstwa w unii walutowej była niekompetentna polityka pieniężna, zależna od potrzeb politycznych itd.

Czy wobec tego strefa euro od początku nie była projektem chybionym?

Wspólna waluta daje krajom pewne korzyści, w postaci większej przejrzystości cenowej, niższych kosztów transakcyjnych, większej konkurencji. Strefa euro miała więc sens, ale tylko dla wąskiej grupy państw, które się w niej ostatecznie znalazły. Mam na myśli Niemcy, Austrię, Holandię, Luksemburg, może nawet Belgię. Już przed stworzeniem euro wszystkie te kraje naśladowały zasadniczo niemiecką politykę pieniężną i nie rodziło to żadnych problemów. Ale błędem było i jest stawianie wszystkim krajom UE warunku, że muszą też docelowo znaleźć się w strefie euro.

Jak w tym kontekście ocenia pan planowane w strefie euro zmiany, zwłaszcza większą integrację w sferze fiskalnej i budowę unii bankowej?

To nie są złe pomysły. Co więcej, według mnie lepsza koordynacja nadzoru nad bankami i regulacji w tej branży miałaby sens także na szczeblu globalnym, a nie tylko unijnym. Jeśli chodzi o większą integrację fiskalną, to nie może ona polegać na wprowadzeniu mechanizmów ustanawiających trwałe transfery kapitału z jednych krajów do innych. Wtedy byłaby postrzegana w niektórych krajach jako niesprawiedliwa i rodziłaby napięcia. Popieram natomiast integrację fiskalną, która polegałaby na przeniesieniu odpowiedzialności za pewne szoki gospodarcze z indywidualnych krajów na całą strefę euro.

Jordi Gali

(52 l.) jest dyrektorem Centrum Badań nad Gospodarką Międzynarodową na barcelońskim Uniwersytecie Pompeu Fabra. Wcześniej wykładał ekonomię na Uniwersytecie Columbia i Uniwersytecie Nowojorskim. Według serwisu naukowego RePeC jest 49. najczęściej cytowanym ekonomistą na świecie. Spośród ekonomistów pracujących w Europie, wyżej pozycjonowani są tylko trzej. Gali zajmuje się tematyką optymalnej polityki pieniężnej i źródeł cyklu koniunkturalnego. Doktorat uzyskał na MIT pod okiem Oliviera Blancharda, obecnie głównego ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

W 2012 r. deficyt budżetowy Hiszpanii wyniósł 7,1 proc. PKB, sporo więcej, niż Madryt obiecał Brukseli. Rząd nie dość ostro tnie wydatki publiczne i podwyższa podatki?

W tym roku deficyt budżetowy Hiszpanii zgodnie z porozumieniem z Brukselą miał spaść do 4,5 proc. PKB, a w przyszłym do 3 proc. PKB. Sądzę, że hiszpański rząd będzie się starał o więcej czasu na wypełnienie tych celów. W obecnej sytuacji, dalsze zacieśnianie polityki fiskalnej byłoby po prostu samobójcze. Próba szybkiego cięcia deficytu tylko podbiłaby stopę bezrobocia, która już dziś sięga 27 proc. i pogłębiłaby recesję. Dotyczy to zresztą nie tylko Hiszpanii, ale innych krajów z południa strefy euro.

Pozostało 93% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację