Tę częściowo uzyskamy na szczycie UE w środę. W projekcie dokumentu końcowego szczytu o gazie łupkowym wspomina się bowiem w kontekście konieczności wersyfikowania zaopatrzenia w energię. Gaz łupkowy nie jest wymieniany jako jedyna recepta na problemy energetyczne Europy, ale w zestawie różnych działań, które mogą pomóc zaspokajać rosnące zapotrzebowanie. To już dobrze: wymienienie łupków we fragmencie dotyczącym szans, a nie zagrożeń jest dobrym punktem wyjścia do dyskusji.

Ale to dopiero początek debaty. W jej trakcie za kilka miesięcy pojawi się propozycja Komisji Europejskiej ewentualnych regulacji dotyczących tego nowego w Europie biznesu. Na ile będą one ostrzejsze od tych przepisów, którym poddany jest konwencjonalny przemysł wydobywczy, jeszcze nie wiadomo. Ścierają się bowiem dwa podejścia: zwolenników zwiększania niezależności od rosyjskich dostaw z tymi, którzy łupki widzą jako zagrożenie dla środowiska naturalnego. Argumenty tej drugiej grupy nieco słabną w obliczu kryzysu gospodarczego i drogiej energii, gdy z radością wita się każdą możliwość obniżenia cen. Ale batalia nie jest rozstrzygnięta: przepisy środowiskowe to fundament Unii, o czym dobrze wiedzą zwolennicy inwestycji w dolinie Rospudy.

W tej sytuacji to, co powinno niepokoić, to unijne inicjatywy. Jose Barroso, szef Komisji Europejskiej, powiedział we wtorek, że potrzebujemy „unijnego podejścia" do gazu łupkowego. Otóż nie potrzebujemy. Traktat lizboński przewiduje, że każdy kraj jest suwerenny w określaniu swojego koszyka energetycznego, a więc proporcji różnych rodzajów energii dla zaspokojenia swoich potrzeb. Unia nie ma jednego podejścia do energii nuklearnej, bo przepaść między jej apologetami we Francji a wrogami w Austrii jest nie do zasypania. Tak samo jest z gazem łupkowym – Francja wprowadza moratorium, Polska zachęca do odwiertów i nie ma sposobu na pogodzenie tych dwóch polityk. Niech każdy robi to, co uważa za potrzebne z punktu widzenia swojego bezpieczeństwa energetycznego.