To scenariusz dość typowy, który Chińczycy przećwiczyli wcześniej z metalami ziem rzadkich, wykorzystywanymi w produkcji najbardziej zaawansowanych technologicznie urządzeń: najpierw sprzedając je tanio doprowadzili do bankructwa konkurentów w innych krajach, a kiedy zostali na rynku sami, nie tylko skokowo podwyższyli ceny, ale zaczęli też reglamentować eksport.

O tym że Chińczycy grają nieczysto wiadomo od czasu ich przyjęcia do WTO. Włączono ich w system światowego wolnego handlu niejako na wyrost, ufając, że skoro zobowiązali się do wprowadzenia płynnego kursu swojej waluty, to do tego doprowadzą. Uwolnienie kursu yuana miało doprowadzić do tego, że cenowa konkurencja tanich chińskich towarów stawałaby się stopniowo mniej dotkliwa dla producentów w innych krajach. Ale Pekin cały czas utrzymuje sztywny reżim kursowy, od czasu do czasu wysyłając tylko sygnały, że już wkrótce ma się to zmienić.

Chińczycy zdają sobie oczywiście sprawę z tego, że samymi cenami wiecznie konkurować się nie da. Stąd np. ich ekspansja w sektorze zaawansowanych technologii. Po przejęciach producentów komputerów teraz szukają innych perspektywicznych branż. A nisza ekologicznej energii najwyraźniej wydała im się bardzo obiecująca. Być może jednak karne cła Brukseli okażą się przysługą wyświadczoną chińskim producentom.

Zielona energetyka jest bowiem dość drogą modą i nie może rozwijać się bez systemowego wspierania przez rządy. Pogrążona w kryzysie Europa ma coraz mniej pieniędzy na dopłaty do ekologicznych kilowatów, a skandale z fiaskiem finansowanych przez administracje prezydenta Obamy projektów w tej dziedzinie pewnie na jakiś czas przyhamują ekologiczny zapał Amerykanów. A sami Chińczycy walkę z emisją CO2 u siebie mają w nosie.