A Bruksela patrzy na to coraz bardziej wyrozumiale. Ba, nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie grzmi. Przeciwnie, skrytykował Wielką Brytanię i Łotwę za zbyt dogmatyczne podejście do cięcia wydatków publicznych.

John Maynard Keynes odniósł kolejne pośmiertne zwycięstwo. Trudno dziś znaleźć szanowanego ekonomistę, który nie podpisałby się pod jego teorią, wedle której rządy muszą zwiększać wydatki, gdy gospodarka hamuje. W ten sposób pobudzą koniunkturę, co na dłuższą metę zwiększy wpływy do budżetu i uzdrowi finanse publiczne. Postępując odwrotnie, rządy pogłębią tylko gospodarczą zapaść, a w ten sposób także dziurę w budżecie. A wtedy potrzebne będą kolejne cięcia i koło się zamknie. Prawda, że proste?

Problem w tym, że ta teoria pomija czynnik ludzki, który wszystko komplikuje. Politycy rzadko kiedy wydają pieniądze efektywnie, więc wzrost rządowych wydatków jest na ogół słabym bodźcem dla gospodarki. Lepsze jest cięcie podatków, bo wtedy to ludzie sami decydują, co z wolnymi pieniędzmi zrobić. Po drugie, rządy mają skłonność do zadłużania się nawet w okresie prosperity. Gdy przychodzi czas, aby zgodnie z doktryną Keynesa wydatki zwiększyć, często jest na to za późno. Inwestorzy – wbrew pozorom też ludzie – mogą bowiem nie mieć apetytu na więcej obligacji. Najbardziej wiarygodne rządy nie muszą się tego obawiać. Ale Polska nie należy do tego klubu.